Ledwie zakończył się Międzynarodowy Tydzień Bliskości (święto stworzone przez organizację Babywearing International, która promuje noszenie dzieci czy to w chustach, czy nosidłach, czy na rękach jako powszechnie akceptowanej praktyki, z korzyściami dla dziecka i opiekuna), a ja, oczom nie wierząc, przewijam fejsbukową dyskusję jednej ze znajomych, która opisuje, jak to w żłobku, do którego chodzi jej niespełna roczny synek pani zasugerowała, żeby może mama nie nosiła tyle dziecka na rękach, bo on taki maminsynek…
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Zbyt blisko?
Pod wpisem znajomej chustomamy rozgorzała dyskusja, a w zasadzie wylewanie goryczy mam, które doświadczyły przykrych komentarzy otoczenia, bo… tuliły swoje dzieci! Przyznam, że i mnie zdarzyło się dwukrotnie usłyszeć niewybredne epitety pod swoim adresem, kiedy spacerowałam z córeczką zamotaną w chustę. Na szczęście to promil w porównaniu z oceanem pozytywnych reakcji na widok wtulonego bobasa.
„Niech pani tyle nie nosi, bo się przyzwyczai”, „Nóżek nie ma? Co to za lenia pani nosi?”, „Rozpieszczone z niego dziecko będzie i się tylko maminej spódnicy będzie trzymać”, „Na pewno mu tam za ciasno/ za gorąco/ za zimno/ zaraz się udusi/ zaraz wypadnie…” – arsenał komentarzy jest naprawdę imponujący. Nie posądzam wygłaszających je o brak troski. O brak wiedzy już jednak tak.
Przecież maleńkiemu dziecku (choć nieodparcie odnoszę wrażenie, że w gruncie rzeczy każdemu człowiekowi), potrzebna jest bliskość. Niemowlęciu – zwłaszcza ta fizyczna, dotyk, przytulanie, ono tak odbiera emocje i uczy się o otaczającym je świecie.
Rodzicielstwo bliskości
Moda. Fanaberia. Tak niektórzy reagują na noszenie dzieci. A tak naprawdę owo noszenie to tylko jeden z elementów bodaj najbardziej naturalnego i intuicyjnego podejścia do własnego dziecka. To podejście William i Martha Sears (pediatra i pielęgniarka) opisali w „Księdze Rodzicielstwa Bliskości”.
Jego filarami – prócz noszenia dziecka – są bliskość od samego porodu, karmienie piersią, wspólne spanie, słuchanie płaczu tak, by się “nauczyć” go rozumieć (jak język obcy), wystrzeganie się dobrych rad od innych i pamiętanie o sobie. Według państwa Sears rodzicielstwo bliskości daje większe szanse na to, że dziecko będzie pewne siebie, komunikatywne i współczujące, opiekuńcze i godne zaufania, a do tego utalentowane i pewne siebie.
Searsowie wyciągają takie wnioski na podstawie ponad 30 lat doświadczeń z bycia rodzicami ósemki dzieci oraz innych rodziców, których postępowanie wydawało im się sensowne i których dzieci lubili. Podkreślają po wielokroć, że rodzicielstwo bliskości to coś, co większość rodziców i tak by stosowała, gdyby tylko mieli śmiałość i odpowiednie wsparcie w działaniu zgodnie ze swoją intuicją.
Noszę, bo kocham
Nie sądzę, by którykolwiek z rodziców nosił dziecko z wyrachowania (!), choć pod wspomnianym wyżej wpisem koleżanki pojawił się komentarz: pani nosi, żeby zaspokoić własne ambicje, udowodnić, jakim to jest super rodzicem. Aha. Nie sądzę także, by rodzice nosili dzieci dla spodziewanych “wyników” (choć oczywiście miło, jeśli do tego się takie podejście przyczyni).
Najważniejsze jest poczucie, że mojemu dziecku jest dobrze. Że jest bezpieczne, że jest mu ciepło. Że uczy się, że jego potrzeby są zaspokajane, więc warto je sygnalizować (choćby przeraźliwym dla uszu dorosłego krzykopłaczem). I że jeśli, na przykład, mama wychodzi pobiegać to jest tata, który wtedy przytuli, a mama przecież i tak zawsze wraca.
Tak tworzy się więź. Czy ona może być zbyt silna? Więź to coś zdrowego. Nie można być “zbyt zdrowym”.
Czytaj także:
Jak budować bliskość z dzieckiem?
Czytaj także:
Głośne czytanie – to świetna inwestycja w przyszłość dziecka!
Czytaj także:
Pierwszy rok z naszym synem. Najcudowniejszy, przeszywający do głębi