Unia Europejska przeżywa największy kryzys w swojej historii. Pytamy, czy Wspólnota w ogóle przetrwa, co jeszcze kilkanaście lat temu było scenariuszem z gatunku political-fiction. Brexit pokazuje, że opuszczenie UE nie jest wcale proste. Gdzie tkwią źródła obecnego załamania? Czy możliwy jest jeszcze powrót do koncepcji jedności europejskiej proponowany w połowie XX wieku przez Schumana, Adenauera i de Gasperiego?
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej orzekł 10 grudnia br., że Wielka Brytania, która w referendum w czerwcu 2016 roku zadecydowała o opuszczeniu Unii, może jednostronnie wycofać swój wniosek o wyjście ze Wspólnoty. Orzeczenie stanowi koło ratunkowe dla premier Theresy May. Rządząca Partia Konserwatywna, której stanowisko szefowej brytyjska liderka utrzymała z dużym trudem w minionych dniach, jak również reszta brytyjskiej sceny politycznej nie mają pomysłu, jak przekuć w konkrety decyzję „suwerena” sprzed dwóch i pół roku. Brytyjskiej premier nie są również w stanie pomóc pozostali przywódcy europejscy, u których na zwołanym pod koniec tego tygodnia szczycie UE szukała pomocy w kwestii dokończenia operacji pod nazwą „Brexit”. Paradoksalnie więc, tam, gdzie niektórzy oczekiwali prostych i oczywistych rozwiązań, powstały źródła zupełnie nowych, nieprzewidzianych wcześniej problemów. Dzisiaj mało kto jest w stanie przewidzieć, czy w marcu 2019 roku, jak przewidywał dotychczasowy kalendarz, Zjednoczone Królestwo rzeczywiście ostatecznie opuści Unię.
Przykład Wielkiej Brytanii pokazał dobitnie, że sama krytyka UE jest przedsięwzięciem łatwym. Jednakże formalne przeprowadzenie wyjścia ze Wspólnoty przy obecnym stanie powiązań, wpływów i oddziaływań gospodarczych i finansowych, prawno-traktatowych oraz politycznych pomiędzy krajami członkowskimi jest już bardzo trudne. Pełnej palety możliwych konsekwencji takiego kroku nie są w stanie przedstawić najbardziej operatywni politycy, czujący się na europejskich salonach jak ryby w wodzie.
Epoka lęku i niepewności
„Brexit” jest od 2016 roku najczęściej pojawiającym się terminem w debacie na temat przyszłości Europy. Sekwencja wydarzeń na scenie globalnej od mniej więcej połowy obecnej dekady sprawiła jednak, że nabrał on jeszcze bardziej złożonego wymiaru.
Te wydarzenia to dojście do władzy za Oceanem Donalda Trumpa mówiącego o potrzebie nowego ułożenia relacji transatlantyckich, przewlekły spór Polski, a teraz również Węgier z Komisją Europejską w sprawie praworządności, kryzys tradycyjnych ugrupowań politycznych skutkujący poparciem dla partii, które umownie nazywamy populistycznymi (widoczny we Włoszech, Austrii, Niemczech i Francji), trwający od aneksji Krymu w 2014 roku konflikt za wschodnią granicą Unii, w końcu – największy w historii Europy po 1945 roku napływ uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki oraz stale utrzymujące się zagrożenie atakami terrorystycznymi i aktywnością fundamentalistów islamskich.
Dochodzą do nich wciąż odczuwalne skutki wielkiego kryzysu finansowego z przełomu pierwszej i drugiej dekady tego wieku. Ich wynikiem był m.in. kryzys w Grecji oraz trwałe problemy we Włoszech, Hiszpanii (przeżywającej dodatkowo zagrożenie separatyzmem katalońskim) i Portugalii, owocujące brakiem perspektyw rozwojowych dla młodzieży.
Czytaj także:
“Deklaracja Schumana 2017” o powrocie Europy do chrześcijańskich korzeni
Czytaj także:
Franciszek do przywódców UE: Dobrobyt podciął Europie skrzydła
Grzeszono optymizmem
Jeszcze całkiem niedawno, bo w 2005 roku amerykański publicysta Thomas L. Friedman w książce „The world is flat” („Świat jest płaski”) zawarł własną teorię rozwoju cywilizacji. Zakładała ona, że pojawienie się szybkiego internetu, serwisów społecznościowych, wyszukiwarki Google oraz usług e-commerce przyczynią się do wzrostu wiedzy o świecie i świadomości przeciętnego człowieka. Jednym słowem – uczynią świat jeszcze bardziej zintegrowaną, globalną wioską.
Czas pokazał, że była to wizja powierzchowna. Filozofia stałego postępu ludzkości okazała się ślepą uliczką. Cóż z tego, że nowoczesne technologie komunikacyjne trafiły do możliwie najszerszych kręgów odbiorców, skoro większość z nich zamknęła się we własnych bańkach informacyjnych i towarzyskich? Cóż z tego, że liczba informacji przekazywanych nam każdego dnia przez media elektroniczne jest największa w historii, skoro nikt nie jest już w stanie przyswoić i przetworzyć miliardów komunikatów? Cóż z tego, że istnieje tysiące portali i serwisów informacyjnych oraz miliony kont Twitterowych, skoro wiele z podawanych przez nie wiadomości to fake newsy, generowane przez boty. Boimy się coraz bardziej złożonej i trudnej do ogarnięcia rzeczywistości, a mało kto pomaga nam ją poznać, opisać i chociaż po części zrozumieć.
Wszystkie te tendencje wpływają na proces spadku zaufania do elit politycznych, finansowych i kulturalnych. Kryzys przeżywa dzisiaj większość dużych organizacji międzynarodowych: poczynając od ONZ i jego wyspecjalizowanych agend, poprzez NATO, a kończąc na organizacjach sportowych. W większości ocen tego stanu przewija się obserwacja, że w dynamicznej rzeczywistości trudno jest wypracować zadowalające zasady działania takich struktur.
Na przełomie XX i XXI wieku, UE przedstawiła tzw. „Strategię Lizbońską”. Dokument zakładał uczynienie z Unii najbardziej konkurencyjnej i nowoczesnej gospodarki świata do 2020 roku. Proponowano m.in. oparcie rozwoju o nowoczesne, innowacyjne technologie, budowę gospodarki przyjaznej ekosystemowi oraz opartej na specjalistycznej wiedzy. Dwa lata po rozszerzeniu Wspólnoty, podobne postulaty, ze szczególnym uwzględnieniem roli innowacji i technologii zaprezentował w swoim raporcie były premier Finlandii, Esko Aho. Jednak już pod koniec ubiegłej dekady większość unijnych polityków oceniło, że tego rodzaju opracowania grzeszyły nieuzasadnionym optymizmem. Przypominały raczej kampanie reklamowe korporacji, a nie realne diagnozy stanu rzeczy lub propozycje zmian.
Czytaj także:
Koniec z plastikowymi jednorazówkami. Unia Europejska chce ich zakazać
Brakuje spójnej idei?
Problemem obecnej UE jest przede wszystkim brak spójnej idei, która stałaby za projektem jedności europejskiej. Ostatnim wielkim przedsięwzięciem było rozszerzenie UE w 2004 roku, uzupełnione trzy lata później o Rumunię i Bułgarię oraz w 2013 roku – Chorwację. Wciąż mówi się o dalszym rozszerzeniu UE o kraje Bałkanów Zachodnich: Serbię, Macedonię, Bośnię i Hercegowinę oraz Albanię. Niestabilna sytuacja w tym regionie (niepewna przyszłość Kosowa oraz podzielonej na część serbską oraz muzułmańsko-chorwacką Bośni), jak również wewnętrzne kłopoty Unii czynią jednak taką perspektywę mało porywającą – zarówno dla kandydatów, jak i samej Brukseli. W krajach naszego regionu zaś, blisko 15 lat po eurointegracji trudno oczekiwać, że wciąż dominował będzie euroentuzjazm i bezkrytyczne spojrzenie na UE.
Bieg wydarzeń pokazuje, że unijne dopłaty i fundusze, mimo że odgrywają ważną rolę rozwojową, nie są dla przeciętnych Europejczyków rozwiązaniem wszystkich problemów. Zresztą, perspektywa budżetowa Unii coraz wyraźniej się kurczy. Istotne staje się pytanie, czy dalej podążać drogą ściślejszej integracji politycznej, finansowo-bankowej i podatkowej zgodnie z hasłem ever closer union, czy też, jak proponował przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker w ogłoszonej w 2017 roku „Białej Księdze” zmienić filozofię działania Wspólnoty. Na przykład skoncentrować się na mniejszej liczbie zadań, które można zrobić razem (np. ochronie zewnętrznych granic UE). Oczywiście, można również kontynuować proces integracji w mniejszym gronie zainteresowanych państw, ale doprowadziłoby to do poważnych podziałów w całej Wspólnocie. Przez długi czas zwolennikiem takiej integracji był tandem Paryż-Berlin. Z uwagi na stopniowe wycofywanie się kanclerz Angeli Merkel z czynnej polityki i problemy prezydenta Emmanuela Macrona związane z protestami „żółtych kamizelek” trudno oczekiwać od tych krajów spójnego stanowiska, tym bardziej, że ich dominacja nie znajduje powszechnej akceptacji wśród innych państw. Przyjęty na ostatnim szczycie UE ramowy i wstępny projekt wspólnego budżetu strefy euro, który ma być dopracowany do połowy 2019 roku jest dużo skromniejszy od zapowiadanych przez lata założeń.
Wydaje się, iż panaceum na dzisiejsze kłopoty UE jest powrót do pierwotnej koncepcji ojców-założycieli: Konrada Adenauera, Alcide de Gasperiego oraz Roberta Schumana. Projektu, który stawiał w centrum aksjologię, a w sferze gospodarki i polityki chciał pozbawionej pośpiechu i gwałtownych ingerencji naturalnej integracji, szczególnie tam, gdzie narody widziały korzyści (energetyka i gospodarka surowcowa, kwestie celne, współpraca naukowa i kulturalna).
Żyjemy kilkadziesiąt lat później, są przed nami wyzwania, których tamci politycy nie brali pod uwagę. Można jednak zachować ducha tych koncepcji. Jeżeli chodzi o rolę chrześcijaństwa, z pewnością trzeba je uczynić na nowo zasadą jedności Kontynentu. Warto jednak zrobić to w sposób mądry i odpowiedzialny – nie tyle poprzez wzniosłe deklaracje i podniosłe akty, szczególnie w sytuacji, gdy w wielu krajach regularnie praktykuje wiarę mniejszość Europejczyków, ale przez rzeczywistą realizację chrześcijańskich zasad solidarności, pomocniczości i sprawiedliwości społecznej.
Boicie się islamizacji – zacznijcie chodzić do swojego kościoła parafialnego i trzymajcie się Biblii” – powiedziała kilka lat temu Angela Merkel odbierając doktorat honoris causa na Uniwersytecie w Bernie.
Być może w tej właśnie kwestii powinniśmy przyznać jej rację. Odrodzenie Europy to nie tylko zadanie polityków, ale kwestia osobistego świadectwa i codziennych wyborów każdego z nas.
Czytaj także:
Co warto wiedzieć o obecnym kryzysie migracyjnym? Podajemy twarde dane
Czytaj także:
Nazywa się ich Ojcami Europy. Kim są?