Był charyzmatyczną postacią i artystą. Otwartym na ludzi. Każdego dostrzegł, z każdym chciał nawiązać kontakt. O każdym czegoś się dowiedzieć – Wiesław Komasa wspomina o. Jana Górę.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Dziś trzecia rocznica śmierci o. Jana Góry. Z dominikaninem wiele lat przyjaźnił się Wiesław Komasa – aktor, reżyser, mąż Giny, tata Jana, Szymona i Mary (bliźnięta) oraz Zofii. Nam opowiada o tej przyjaźni, a także o wierze, która jest dojrzewaniem do samego siebie.
Małgorzata Bilska: Przyjaźnił się pan z o. Janem Górą OP. Jak się poznaliście?
Wiesław Komasa: Wydaje mi się, że o. Górę znałem zawsze, choć spotkaliśmy się po raz pierwszy pod koniec lat siedemdziesiątych XX w. Niektórzy ludzie są z tobą od początku, jeżeli ludzi szukasz. Tak miałem z o. Janem. Czyli znamy się (zawsze mówię o nim w czasie teraźniejszym) już bardzo długo.
Pan szukał ludzi czy o. Jan?
Myślę, że obaj. On miał potrzebę zagarniania. Mnie się to bardzo u niego podobało. Byłem wtedy młodym aktorem, pracowałem w teatrze. Chodziłem do dominikanów, a on prowadził duszpasterstwo. Zupełnie innymi metodami niż wszyscy. Był charyzmatyczną postacią i artystą. Otwartym na ludzi. Każdego dostrzegł, z każdym chciał nawiązać kontakt. O każdym czegoś się dowiedzieć. To rzadkie.
Komasa: Wiele zawdzięczam o. Janowi Górze
Nie wszyscy są tego zdania. Jakiś czas temu rozmawiałam ze znanym muzykiem, poetą, rodem z Poznania. W tamtym czasie przyszedł z kolegą do duszpasterstwa w celach muzycznych. O. Jan spojrzał i zapytał: „A skąd wy jesteście?” Powiedzieli, zgodnie z prawdą, że uczą się w szkole zawodowej. Tak ich potraktował, że więcej się nie pokazali. Do dziś ma uraz.
Ojciec miał zadziorny styl bycia i w spotkaniu z nim nie było łatwo. Często atakował od pierwszego zdania. Trzeba było poznać jego sposób bycia i albo się „zaskakiwało” od razu, albo nie. Wielkie indywidualności mają to do siebie, że są wyraziste.
Znaliście się głównie na płaszczyźnie artystycznej?
Świetnie się porozumiewaliśmy, bo miał duszę poety.
Sam pisał.
Pisał. Był niezwykle wrażliwy na poezję. Miał na nią ucho. Dużo skorzystałem, kiedy analizowaliśmy różne teksty. Nad jednym słowem Norwida „dopokąd” rozmawialiśmy godzinami.
Jedna z jego książek nosi tytuł „Dopokąd idę”.
Wiele swoich koncertów poetyckich nazwałem „Dopokąd idę”. To jest bardzo szerokie określenie, oznacza „dochodzenie do czegoś”. Jan był młodzieńczy, fantastycznie zatrzymał w sobie dziecko. Miał niecierpliwość poznawania. Chciał poznać natychmiast, wszystko i wszystkich. I dalej pędzić po to samo. Bardzo dużo mu zawdzięczam jako twórca, aktor i jako człowiek. Mieliśmy szalenie ważne rozmowy, które otwierały mnie na inną przestrzeń.
Komasa: Wiara to po prostu dojrzewanie. Do samego siebie
Artystom wierzącym jest trudno. Są nonkonformistami, pytają o rzeczy niewygodne, burzą rutynę. Jak się pan w tym odnalazł?
Nigdy nie miałem problemu z wiarą, nawet w młodości. Rodzice w domu zakorzenili mi ją głęboko. Miałem natomiast niezwykłe szczęście, że poznawałem takich ludzi, jak o. Góra. Uważam, że zadanie pytania komuś, czy pan jest wierzący, praktykujący… Nie wiem, co ono znaczy. Zawsze odpowiadam „tak”, ale to jest głębszy temat. Nie można go zostawić tylko po odpowiedzi „tak” czy „dlaczego”. Dlaczego? Nie wiem. Bo inaczej nie umiem myśleć. Nigdy nie umiałem. Góra był podszyty dzieckiem i na pytanie „dlaczego” odpowiadał najprościej: bo tak. Drogi naszego „dojścia” do wiary są tak dziwne, tak skomplikowane, tak niemożliwe do zdefiniowania… Wszystko jest trudem. Jest wpisane w odwagę „dochodzenia”.
Artysta ma w sobie wpisaną przestrzeń niezwykłej tęsknoty. Na niej buduje to, co robi. To jego punkt wyjścia: tęsknota za czymś; do kogoś. Jeżeli nazwiemy, że to jest tęsknota za wiarą, za Bogiem, no to… A jaki jest powód twojej tęsknoty, to tajemnica, na którą musisz się otworzyć sam przed sobą, jeżeli chcesz o niej artystycznie mówić.
Wiara ma być szukaniem, przygodą? Odkrywaniem na nowo?
Ciągle i nieustannie. To są przypływy i odpływy fal twojej potrzeby. Mówię trochę poetycko, ale to jest po prostu dojrzewanie. Do samego siebie. Drogi są tu bardzo różne. Wie pani, w czym jest największy problem? Moim zdaniem w słowie tolerancja. To jest bardzo trudne słowo. Wsłuchuję się w ludzi, którzy dużo mówią na temat tolerancji i wie pani co? Mnie to w ogóle nie przekonuje.
Jest jej zbyt mało? Czy jest nadużywana?
Nadużywana. Przede wszystkim jest niezrozumiana. Poza tym nie ma tolerancji bez dialogu.
Chodzi panu o szacunek, gdy mamy różne zdania?
Na przykład pani się nie zgadza ze mną. Dobrze. To porozmawiajmy ze swoich punktów widzenia. Może znajdziemy jakąś trzecią opcję, o której jeszcze w tej chwili nie wiemy. To jest to, co pięknie mówił Tadeusz Różewicz o bylejakości. Bylejakość języka powoduje bylejakość myślenia. Bylejakość myślenia odbiera potrzebę i siłę dialogu. A jeżeli nie ma dialogu, nie możemy się rozwijać.
Część zwolenników wielokulturowości, choćby w Wielkiej Brytanii, doszła do wniosku, że tolerancja oznacza obojętność. Tolerujemy się w różnicach jako… zło konieczne. Nie umiemy ze sobą naprawdę być.
Nie zastanawiałem się nad tym. Z tego, co pani mówi wynika, że tolerancja jest słowem smutku. A to nie jest słowo smutku. Zawsze uważałem, że być tolerancyjnym znaczy – być szerokim. Widzieć więcej; nadążać myślą i działaniem za potrzebą szerokiego widzenia. Tak to czuję.
Komasa: Chcę jak najdłużej zachowywać w sobie dziecięctwo
Proszę powiedzieć coś o swoich przestrzeniach artystycznych. O planach zawodowych. Coraz głośniej o pana dzieciach, a co u pana?
Taka jest kolej rzeczy, żeby przemijanie miało sens. Dzieci ciężko pracują na swoje umiejętności artystyczne. Już dawno wiedzą, że to jest straszny wysiłek wpisany w to, czemu chcą służyć. I co ma je wypełniać. Ja w dalszym ciągu uczę w Akademii Teatralnej w Warszawie, gram spektakle. Ważny jest dla mnie „Mimo wszystko” o Sarze Bernhardt z Mają Komorowską. Z Dorotą Stalińską i Jurkiem Stuhrem (w jego reżyserii) gramy w „Na czworakach” Różewicza. Robię też monodram „Różewiczogranie”. Teraz będę miał okazję, z czego się bardzo cieszę, pracować w Krakowie – pierwszy raz od czasu studiów – w Teatrze Groteska (w Teatrze Mistrzów). Spektakl „Kot” ma premierę 19 stycznia. Gram z Anią Sokołowską, koleżanką ze studiów, z którą się spotkałem po 50 latach (śmiech). Zawsze graliśmy razem, a teraz będziemy grali małżeństwo, które się nie znosi. Tu znowu dotykamy tolerancji. Ona jest na paru płaszczyznach.
Problemem jest tolerowanie Innego z rodziny przy stole? (śmiech)
Otóż to. Widzi pani, jakie to jest trudne. Poza tym coraz lepiej się czuję w przestrzeni jesieni. Zawodowej, ludzkiej… Nabieram większej odwagi. Mniej zależy mi na tym „jak” grać, chcę być jak najbliżej tego, „o czym” gram. Prawdy. Zawsze najbliższy mi był teatr psychologii poetyckiej i teatr formy Janusza Wiśniewskiego. I chcę jak najdłużej zachowywać w sobie dziecięctwo. Uwielbiam się wzruszać. Wszystko mnie wzrusza.
Z wiekiem stajemy się bardziej autentyczni?
Nie wiem. Wiem, co się dzieje wewnątrz mnie, kiedy jestem na scenie. Im prościej dzielę się sobą, tym publiczność mnie słucha w innym wymiarze jej ciszy.
Czytaj także:
Tu jest piękne niebo, a ty gdzie się szwendasz z tyłu? Poruszające świadectwo lekarki o. Jana Góry OP
Czytaj także:
O. Jan Góra OP o stuprocentowych katolikach
Czytaj także:
Jan Grzegorczyk: Wątpliwości nie szkodzą wierze. One są jak szczepionka