Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Wygospodarowanie czasu na codzienną mszę świętą może być wyzwaniem. Łatwiej takie postanowienia realizować we dwoje ─ wtedy jedna osoba motywuje drugą. Ilość łask płynących z takiego przedsięwzięcia jest niebywała.
Narzeczeństwo to piękny czas. Jesteśmy w sobie wciąż szaleńczo zakochani. Każdą wolną chwilę chcemy spędzać razem. Planowanie wspólnej przyszłości sprawia nam radość i patrzymy w nią przez różowe okulary.
Ale żeby nie było tak kolorowo, zawsze pojawiają się jakieś przeszkody. Dla kogoś problem może stanowić utrzymanie czystości przedmałżeńskiej. Dla kogoś innego temat wielkiego wesela jest powodem podniesionego ciśnienia. Dla jeszcze innej osoby podjęcie decyzji o małżeństwie wiąże się ze stosem wątpliwości i obaw.
Mamy różne rozterki przed dniem ślubu. Znam jednak sprawdzony sposób, który pomoże sobie z nimi poradzić. Brzmi on: codzienna Eucharystia.
Na początku wątpiłam, czy to się w ogóle powiedzie. Zajęcia na uczelni, praktyki, dodatkowe aktywności… Gdzie tu czas na spędzenie codziennie godziny w kościele. Ale miałam świetnego motywatora w postaci mojego (wtedy jeszcze) przyszłego męża. A jak on coś postanowi, to nie ma zmiłuj.
Każde z nas miało w sercu swoje intencje. Zasadnicza jednak była wspólna: trwać w łasce uświęcającej aż do dnia ślubu. Cóż, nie było to łatwe. Za każdym razem jednak, gdy któreś z nas nie mogło przystąpić do Komunii, pragnienie zmiany tego stanu było silniejsze jak nigdy wcześniej.
Doszliśmy do takiego punktu, że najpierw planowaliśmy wspólną mszę, potem dopiero inne aktywności w ciągu dnia. I ku naszemu zaskoczeniu wcale nie czuliśmy, że odbieramy sobie czas. Przeciwnie ─ to był nasz czas. Bardzo wartościowy, piękny, wyjątkowy.
Często bywało tak, że w tygodniu chodziliśmy na msze o szóstej rano, jeszcze przed pracą i zajęciami. Pamiętam uczucie, jak wychodziliśmy z tych porannych Eucharystii. Słońce dopiero wstawało, miasto leniwie budziło się do życia, a my przepełnieni Bożą obecnością zaczynaliśmy wspólnie nowy dzień. Do dziś wspominamy te chwile jako najszczęśliwsze momenty narzeczeństwa.
Jedno wspólne wyjście na mszę pamiętam szczególnie. Była sobota. Tego dnia chyba oboje byliśmy bardzo zmęczeni i nie mogliśmy się dogadać. Posprzeczaliśmy się. Szliśmy w kierunku kościoła w milczeniu, obrażeni, i dodatkowo zdenerwowani, że się spóźnimy. Weszliśmy do świątyni skrzydłowym wejściem. Msza już się zaczęła. Była to msza ślubna.
Zajęliśmy miejsca w nawie bocznej, z centralnym widokiem na parę młodą. Patrzyłam na nich, słuchałam hymnu świętego Pawła, słów przysięgi… i wszystko puszczało, cała złość, gniew.
Od początku do końca przeżyłam tę mszę ze łzami w oczach. Byłam chyba najbardziej „wzruszonym” gościem w kościele. Nagle błahe sprawy przestały mieć znaczenie i w tak piękny sposób Pan Bóg przypomniał nam o tym, dokąd zmierzamy.
Czasem podjęcie wyzwania codziennej wspólnej mszy jest fizycznie niemożliwe. Każde z nas ma inne zobowiązania, różne godziny pracy i swoje obowiązki. Zdarza się, że przed ślubem dzielą nas jeszcze kilometry i nie możemy się często spotykać. My mieszkaliśmy pięć minut drogi od siebie ─ to było duże ułatwienie.
Nic na siłę. Może jednak warto poszukać swojego wyzwania. Mogłaby to być chociażby wspólna modlitwa, modlitwa za siebie nawzajem, czytanie razem Pisma Świętego, wspólna msza w tygodniu raz na jakiś czas. Rozwiązań jest wiele. Najważniejsza jest sama idea – ma nas to przybliżać do Boga, uświęcać przedmałżeńską drogę i budować duchową jedność, jeszcze zanim powiemy: „Ja biorę ciebie…”.