Istotne argumenty, czy strategie unikania prawdy? Ważne fakty, czy przerzucanie winy na „innych”?
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Reakcje na film braci Sekielskich wydają się na tyle uniwersalne i modelowe, że mogą również stanowić pretekst do refleksji na temat tego, jak reagujemy na przypadki ewidentnego zła i grzechu w Kościele.
„Tylko nie mów nikomu” jest najgłośniejszym filmem ostatnich lat. Kilkanaście milionów widzów, którzy od soboty 11 maja zdecydowali się obejrzeć obraz Tomasza i Marka Sekielskich ma już wyrobione zdanie na temat tego, co zobaczyli na ekranie oraz wyciągnęli z tego wnioski. Warto jednakże odnieść się do kilku dość typowych i powtarzających się reakcji na film, występujących w przeróżnych środowiskach opinii i „bańkach internetowych”.
Czytaj także:
Film Sekielskich szansą dla Kościoła?
Kto może krytykować Kościół?
Dość często powtarzany zarzut wobec „Tylko nie mów nikomu” brzmi, iż nakręcił go człowiek “nieprzyjazny” Kościołowi rzymskokatolickiemu lub po prostu dziennikarz nieidentyfikowany jednoznacznie z kręgami katolickimi lub kościelnymi.
Pierwsza teza nie ma odzwierciedlenia w faktach. Nie sposób jest znaleźć w mediach wypowiedzi Tomasza Sekielskiego, które atakowałyby wiarę chrześcijańską, drwiły z osób z wierzących lub z sacrum. Reżyser nie składał również żadnych deklaracji publicznych dotyczących swojego stosunku do religii. W wywiadzie dla dziennika „Polska The Times” z 11 maja br. uchylił się od odpowiedzi na pytanie, czy jest osobą wierzącą, argumentując, że film, który nakręcił, nie opowiada o nim samym i jego stosunku do wiary.
Bez wątpienia reżyser ma do takiego stanowiska niezbywalne prawo, a opinia publiczna powinna uszanować taką postawę, jeżeli sam zainteresowany nie wyraża potrzeby składania tego rodzaju oświadczeń. Sekielski istotnie nie jest związany ze środowiskiem dziennikarzy katolickich, choć jak podają źródła biograficzne, karierę zawodową w mediach zaczynał właśnie w Katolickim Radiu Vox (później Radio Święty Wojciech i Radio Plus Bydgoszcz) w swoim rodzinnym mieście.
W wywiadzie dla portalu tygodnika „Wprost” dziennikarz zauważył z kolei, że film był dla niego ciężkim doświadczeniem psychologicznym i emocjonalnym. Takie podejście sugeruje raczej dobre intencje twórcy i empatię wobec ofiar przestępstw wykorzystywania seksualnego.
Dochodzimy w tym miejscu do dwóch ważnych zagadnień. Po pierwsze, czy filmy, artykuły i materiały w mediach elektronicznych i tradycyjnych dotyczące Kościoła mają z definicji być tworzone tylko przez osoby wierzące i związane ze środowiskiem chrześcijańskim? Stosowanie takiej reguły nie miałoby większego sensu. Idąc takim tropem myślenia, artykuły o lekarzach powinni tworzyć tylko lekarze lub pracownicy służby zdrowia, politycy i posłowie – kręcić reportaże o życiu politycznym, a sportowcy – zajmować się dziennikarstwem sportowym.
Niektórzy zwrócą uwagę, że niekiedy fakt, iż dziennikarz nie jest związany ze środowiskiem, o którym tworzy materiał, może skutkować błędami merytorycznymi lub powierzchownym potraktowaniem tematu. Wszystko jednak rozbija się nie o to, kim dziennikarz czy twórca jest prywatnie, ale o to, czy profesjonalnie podchodzi do swojego rzemiosła. Bycie nawet zaangażowanym chrześcijaninem nie jest jeszcze samo w sobie gwarancją takiego profesjonalizmu i zdolności. Osoby osobiście dalekie od Kościoła mogą tworzyć obiektywne i merytoryczne materiały, stanowiące obiektywne źródło informacji, jak też ludzie wierzący mogą być dziennikarzami nierzetelnymi, stronniczymi lub manipulującymi faktami.
Druga kwestia dotyczy intencji i prawa do krytyki. Czy zwracanie uwagi na zło dziejące się w Kościele, i szerzej, na zło czynione przez innych ludzi, jest zawsze świadectwem wrogich intencji? Z pewnością nie, tak samo, jak nie jest niczym karygodnym, gdy ktoś zwraca uwagę na nasze niewłaściwe zachowanie, złe decyzje lub wybory.
Przyjęcie poglądu, że zło w ogóle nie może być wskazywane i piętnowane, albo że istnieją grupy i środowiska całkowicie wyłączone spod oceny moralnej, miałoby wręcz katastrofalne znaczenie i dla życia społecznego, i samego chrześcijaństwa. Do tego, aby dostrzec zło, które popełniamy, potrzebny jest zawsze drugi człowiek, który pomoże nam zobiektywizować nasze postępowanie, decyzje, a nawet gesty i słowa.
Nie można przy tym zaprzeczyć, że w ludzkiej naturze leży wyolbrzymianie grzechów lub słabości drugiego człowieka przy dużej pobłażliwości dla własnych błędów – co dostrzegł przecież sam Chrystus w ewangelicznej refleksji o belce i drzazdze. Nie oznacza to jednak, że wszystkich krytykujących nasze postępowanie i bliskie nam środowiska należy automatycznie uznawać za wrogów, odmawiać im dobrej woli i ludzkiej godności.
Czytaj także:
Abp Ryś dał księżom tydzień na podpisanie „Zasad ochrony małoletnich i niepełnosprawnych”
Odwaga dostrzeżenia zła
Nie da się ukryć, że dużo trudniej przychodzi nam krytyka własnych błędów, zaniedbań i grzechów niż łatwa, prosta i przyjemna apologia siebie samego i grupy, z którą się utożsamiamy. Czy na przykład w życiu publicznym często widzimy pracowników, którzy mieliby odwagę krytykować własną firmę lub polityków polemizujących z kierownictwem partii?
Oczywiście, że nie i nie dotyczy to tylko faktu silnej identyfikacji z daną grupą i poczucia komfortu tożsamości (zazwyczaj lubimy czuć się częścią jakieś większej całości, doświadczać jej wsparcia i opieki), ale również z szeregu zależności: finansowo-zawodowych i psychologicznych, opartych najczęściej na niewłaściwie rozumianej zasadzie posłuszeństwa wobec przełożonych i wyżej postawionych. Ilustruje to dobrze zjawisko tzw. sygnalistów, którzy w miejscu swojej pracy informują o nieprawidłowościach i naruszeniach – dopiero całkiem niedawno zajęły się ich statusem organizacje międzynarodowe i prawodawstwo krajowe, zapewniając wsparcie i ochronę.
Strach, wygodnictwo, patologiczny niekiedy związek pomiędzy podwładnymi i ich przełożonymi oraz niewłaściwie interpretowana zasada lojalności w mediach kościelnych zaowocował sytuacją, że o poważnych grzechach, a niekiedy też przestępstwach ze strony duchownych dowiadywaliśmy się prawie wyłącznie ze świeckich tytułów prasowych, portali lub stacji telewizyjnych i radiowych.
Było tak m.in w głośnej sprawie proboszcza z Tylawy w 2001 roku, abpa Juliusza Paetza rok później, duchownego z Sulechowa molestującego ministranta, zarzutów wobec księdza Henryka Jankowskiego oraz bohaterów filmu Sekielskich.
Pretensje, że takimi tematami zajmują się media świeckie byłyby jeszcze uzasadnione, gdyby rzeczywiście kościelne środki przekazu w naszym kraju wykazały się na przestrzeni lat niezależną odwagą, pozwalającą ujawnić takie przypadki, ukarać sprawców i zadośćuczynić ich ofiarom.
Czy „Tylko nie mów nikomu” jest jednostronny?
Jednym z częściej powtarzanych argumentów przez krytyków głośnego dokumentu jest zarzut o jednostronności filmu Sekielskich. Nie sądzę, aby był on trafiony. Obraz ma surową, wręcz ascetyczną formę. Nie powiela jednak częstej słabości wielu filmów krytykujących Kościół i chrześcijaństwo, mieszających ze sobą dziesiątki wątków, silących się na refleksje historyczne i cywilizacyjne, a nawet przyjmujące pozę dyskursu naukowego.
Sekielski nie oskarża chrześcijaństwa o całe zło świata i nie snuje spiskowych teorii dziejów. Koncentruje się na przestępcach, traumie ich ofiar oraz mechanizmach krycia sprawców i tuszowania ich czynów. Nie wciska widzom swoich przemyśleń, komentarzy i wniosków. Stoi obok złoczyńców i ich ofiar.
Wartość filmów interwencyjnych polega właśnie na tego rodzaju estetyce. Zarzuty, dlaczego Sekielski nie zrobił filmu pokazującego dobre strony Kościoła i działań duchownych lub o wielu realnych cierpieniach chrześcijan dawniej i dzisiaj, nie mają większego sensu, bo nie jest to film o historii Kościoła lub przegląd codziennych wiadomości ze świata.
Czytaj także:
Diecezje zabierają głos w sprawie księży pojawiających się w filmie “Tylko nie mów nikomu”
SB powinna przeprosić?
W reakcji na film można było również dostrzec przesadne akcentowanie faktu, że część księży dopuszczających się przestępstw seksualnych była współpracownikami komunistycznych służb specjalnych w czasach PRL. Pojawił się nawet mem na Facebooku, który wzywał nieistniejącą od niemal 30 lat Służbę Bezpieczeństwa do „przeprosin” za zachowanie duchownych.
Niestety, w dużej mierze odnieść można było wrażenie, że podkreślanie tej kwestii stanowi swoisty mechanizm obronny. Próbuje on z jednej strony poradzić sobie ze zjawiskiem dysonansu poznawczego (jak księża mogli dopuszczać się takich czynów? – musieli to być agenci, którym nie zależało na dobru Kościoła), z drugiej, przerzucić główny ciężar winy na „innych”, a także sprytnie usunąć z pola widzenia ofiary i ich ból.
Oczywiście, nie należy zapominać o roli SB także w takich zjawiskach, rezygnować z dalszych badań archiwów na ten temat, zaprzestać organizowania specjalnych konferencji itp. Argumenty historyczne nie mogą jednak stać się w debacie na temat występków seksualnych duchowieństwa głównym i decydującym orężem. Zwłaszcza, że takie przestępstwa miały miejsce nie tylko w PRL, ale również w wolnej Polsce, nie wspominając już, że na dużą skalę odbywały się w krajach, które nigdy nie doświadczyły systemu komunistycznego (USA, Irlandia, Australia).
Warto równocześnie zastanowić się, co w przypadku księży dopuszczających się takich przestępstw było pierwsze: współpraca z SB czy własne nieprawości. Historycy nie znajdują raczej dowodów, iż którykolwiek z takich księży został zmuszony do wykorzystywania seksualnego dzieci i młodzieży przez funkcjonariuszy komunistycznego państwa. To raczej sama SB wybierała do współpracy duchownych, którzy przejawiali tego rodzaju zachowania, jak również inne negatywne postawy w rodzaju alkoholizmu, przywiązania do pieniędzy i zaszczytów lub utrzymywali nieformalne kontakty z kobietami o charakterze pozaduszpasterskim.
Murarze i homoseksualiści
Ostatnia rzucająca się w oczy strategia uniku wobec zarzutów postawionych w filmie Sekielskich to podnoszenie argumentów, że księża katoliccy stanowią globalnie mały procent wszystkich skazanych lub podejrzewanych o czyny pedofilskie, ebofilskie lub gwałty i molestowanie. Dochodzi do tego wskazywanie na rzekome powiązanie orientacji homoseksualnej ze skłonnością do wyżej wymienionych czynów.
Jest to temat bardzo szeroki, zasługujący nie tylko na oddzielny artykuł, ale obszerne opracowanie. Ograniczając się tylko do kwestii podstawowych warto zauważyć, że w wykrywaniu przestępstw i w pomocy ich ofiarom sam fakt, do jakiej grupy społecznej i zawodowej należą sprawcy, ma znaczenie podrzędne. Gdy dojdzie do ciężkiego przestępstwa, działania organów ścigania słusznie koncentrują się na wykryciu i ukaraniu sprawców, jak również na ochronie ofiar, a nie na długotrwałych refleksjach, czy zbrodni dokonał robotnik, czy profesor uniwersytetu.
Nikt też, wyłączając wewnętrzne statystyki policji i sądów, nie zajmuje się zazwyczaj wielokrotnym udowodnianiem, że wśród uczestników napadów z bronią w ręku więcej jest hydraulików niż śpiewaczek operowych. Jakimś dziwnym powodem, w przypadku przestępstw dokonywanych przez duchownych, ta logiczna zasada przestaje działać. Ostatnim tego przykładem jest częstotliwość, z jaką niektóre media informują nas, że wśród skazanych za pedofilię w Polsce najwięcej jest murarzy, a politycy – że większość pedofili to homoseksualiści.
Kontrowersje wokół pedofilii i ebofilii trwają wśród naukowców od lat. Wielu zastanawia się, czy można mówić o istniejącej w skali powszechnej samoistnej „orientacji” pedo- lub ebofilskiej, oznaczającej możliwość osiągnięcia zaspokojenia seksualnego tylko z dziećmi lub nastolatkami w okresie dojrzewania.
Niektórzy skłaniają się do tezy, iż takie popędy w „stanie czystym” są dość rzadkie i częściej stanowią objawy towarzyszące innym deformacjom ludzkiej sfery psychoseksualnej i emocjonalnej. Mogą być tzw. aktywnością zastępczą u osób z zaburzeniami osobowości, patologicznie przeżywającymi samotność i abstynencję seksualną (podobnie jak np. zachowania homoseksualne w więzieniach, wojsku czy w seminariach duchownych), brak więzi rodzicielskiej, cierpiących na obsesję władzy, przemocy i dominacji nad słabszymi itp.
Taki pogląd reprezentowała psycholog występująca w filmie Sekielskich oraz współcześni badacze ze świata anglosaskiego, m.in. Michael C. Seto („Pedophilia and Sexual Offending Against Children: Theory, Assessment, and Intervention” APA Books 2008) i Margo Kaplan („Taking pedophilia seriously” 72 Wash. & Lee L. Rev. 75 2015).
Podobnie rzecz się ma z podkreślaną, szczególnie przez środowiska niechętne ruchom homoseksualnym rzekomą zależnością pomiędzy orientacją seksualną skierowaną ku tej samej płci i podatnością na zachowania pedo- lub ebofilskie oraz przemoc seksualną. Do dzisiaj nie można uczciwie powiedzieć, że w sposób jednoznaczny udowodniono naukowo taki związek.
W 1993 roku Narodowa Akademia Nauk USA (National Academy of Sciences) stwierdziła w swoim raporcie, iż większość przebadanych mężczyzn dopuszczających się pedofilii lub ebofilii wobec chłopców nie odczuwała takiego samego popędu wobec dorosłych.
Podobnie brzmią zeznania oskarżonych w wielu głośnych sprawach o pedofilię wobec chłopców: sami sprawcy często negują fakt, iż posiadają orientację homoseksualną lub przejawiały taką aktywność z osobami dorosłymi (kwestię tą opisał m.in. Shawn Dove w książce „The Hidden Monster: Pedophilia” wydanej w 2003 roku – autor był w młodości ofiara pedofilii, później sam dopuszczał się takich przestępstw).
Dane szczegółowe również potwierdzają, że chociażby w Kanadzie i USA ofiarą przestępstw pedofilskich pada więcej dziewczynek niż chłopców. Paul Cameron, znany także w Polsce naukowiec prezentujący pogląd o ścisłym związku pomiędzy homoseksualizmem a pedo- i ebofilią, jest w świecie naukowym krytykowany za swobodne i fragmentaryczne referowanie oraz interpretowanie wyników badań klinicznych osób dopuszczających się takich czynów.
Podsumowując: film Sekielskich jest cennym i potrzebnym głosem służącym poradzeniu sobie z problemem krycia przestępstw seksualnych w Kościele rzymskokatolickim. Dyskusja nad tym problemem nie może szukać usprawiedliwień i wymówek dla czynów, które doprowadziły do tragedii wielu niewinnych osób i zasiały zgorszenie wśród milionów wiernych.
Czytaj także:
Kościelny fundusz solidarności z ofiarami? Prymas: Trzeba taką propozycję przemyśleć