W swojej mikroskali, obejmującej kilkudziesięciu do kilkuset znajomych obserwujących nasz profil, stajemy się publicystami, komentatorami politycznymi, krytykami filmowymi, recenzentami, celebrytami. Zasięgi nie mają aż takiego znaczenia – jesteśmy w mediach, a więc odsłaniamy się i ponosimy tego konsekwencje. Między innymi emocjonalne.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Na obrazku łysiejący starzec w okularach, w przyćmionym świetle, nisko pochylony nad opasłą wiekową księgą. Rozbawił mnie bardzo ten mem podpisany słowami: „Ja o 3 w nocy, czytający wszystkie 388 komentarzy dwóch kłócących się, kompletnie obcych mi ludzi”.
Trzeba przyznać, był to ubaw z samej siebie. Obserwuję czasem internetowe dyskusje i emocjonalne wpisy zamieszczone pod jakimiś postami na Facebooku lub odnośnikami do artykułów. To taki rodzaj odmóżdżającej rozrywki, ale bywa, że ci komentujący wręcz mnie przerażają. Ile to czasu im zajmuje, ile energii w to wkładają… Zadziwia mnie wirtualne zaangażowanie godne lepszej sprawy.
Gdy temat “grzeje”
Z drugiej strony rozumiem, że każdy ma czasem ochotę wypowiedzieć się na jakiś temat, który „grzeje”. Chciał nie chciał, jesteśmy w tym wszyscy. Wiemy, o czym się mówi. Wybory, strajk jakiejś grupy, podwyżki dla innej, protesty i manifestacje, czyjś wypadek lub tajemnicze zaginięcie, premiera kontrowersyjnego dzieła znanego artysty… Rozmawiamy o tym, czego dowiadujemy się z mediów, widzimy, co się dzieje wokół tej sprawy i mimochodem wyrabiamy sobie zdanie albo utożsamiamy się z czyimś. Z powodu rozgłosu temat zajął miejsce w naszych myślach. Jeśli wzbudził też emocje… jesteśmy ugotowani.
Bo skoro coś mnie dotyka, to znaczy, że w jakiś sposób mnie dotyczy. Stąd ta potrzeba włączenia się. Dodatkowo żyjemy w kulturze, która niejako przymusza do wyrobienia sobie zdania na każdy temat, więc korzystamy z możliwości, jakie dają konta na portalach społecznościowych. W swojej mikroskali, obejmującej kilkudziesięciu do kilkuset znajomych obserwujących nasz profil, stajemy się publicystami, komentatorami politycznymi, krytykami filmowymi, recenzentami, celebrytami. Zasięgi nie mają aż takiego znaczenia – jesteśmy w mediach, a więc odsłaniamy się i ponosimy tego konsekwencje. Między innymi emocjonalne.
Po co publikujemy?
Podekscytowanie, nadzieja, radość – to jedno. Publikujemy to, co uważamy za słuszne, mądre, inspirujące, dowcipne, prawdziwe czy też nietypowe i zaskakujące (naszym zdaniem). Chcemy się podzielić czymś ważnym albo pozytywnym lub po prostu sobie sprawić przyjemność. Całkiem ludzkie. Liczymy nie tylko na doping, słowa uznania, lajk czy serduszko – graficzny symbol aprobaty, który tak nas cieszy. Czasem mamy też nadzieję, że będzie to dla kogoś odkrywcze, że dzięki naszym udostępnieniom i komentarzom coś wniesiemy do życia odbiorców. (Na pytanie czy i co wnosimy, trzeba poszukać odpowiedzi już samemu).
Na drugim biegunie jest obawa przed krytyką, lęk przed jawnym hejtem, stres, złość. Zwykle publikując, jesteśmy w pełni świadomi, że każdy może to zobaczyć, coś się może nie spodobać, ale i tak możemy poczuć niepokój o to, „co ktoś sobie pomyśli”. W grupie negatywnych uczuć znajdzie się też irytacja z powodu cudzych treści, z którymi się nie zgadzamy. Oburzenie spowodowane przekonaniem, że ktoś jest w błędzie, nie rozumie albo ma złe intencje. Z tego rodzi się poczucie misji (jak obserwujemy – często bardzo nerwowe), żeby uświadomić wirtualny świat, jak bardzo się ktoś myli. Nie raz kończy się to niemerytorycznie, dosadnie i niegrzecznie (albo wręcz obraźliwie i wulgarnie).
Komentować czy nie komentować?
Nieuchronnie stajemy więc wobec dylematu. Komentować, nie komentować, udostępnić czy nie, wrzucić czy sobie odpuścić. Czy warto tę wątpliwość mieć? W kwestii spraw kontrowersyjnych, o których wiemy, że łatwo się przez nie pokłócić, myślę po pierwsze, że to, że mam jakiś pogląd, nie oznacza od razu, że muszę go wygłosić. Mam przekonanie, że o rzeczy naprawdę ważne walczy się przede wszystkim własnym przykładem i konkretnym działaniem. Nie tłumaczeniem komuś w internecie, co o tym myślę. Jeśli rozmową, to taka twarzą w twarz.
Może to nie jedyna możliwa, ale uważam, że najskuteczniejsza droga, żeby się twórczo spierać, zrozumieć swoje perspektywy, otworzyć na emocje i na spokojnie kogoś przekonać (albo dać się przekonać, że może ja się mylę). Najbardziej wyważona i merytoryczna argumentacja wirtualna zwyczajnie nie zastąpi spotkania. Będąc obok siebie, patrząc w oczy, o wiele łatwiej ocenić, czy dyskusja na jakiś gorący temat jest warta świeczki, czy coś wnosi. Wracając więc do pytania z początku tego akapitu – zagorzałym miłośnikom i aktywistom internetowych burz poleciłabym posłuchać utworu Łony „Miej wątpliwość”.
Czytaj także:
“Robienie internetów” to poważna sprawa. Pod warunkiem, że jest się autentycznym
Czytaj także:
A gdyby twój hejterski komentarz trafił do twojej matki? [wideo]