separateurCreated with Sketch.

Czy w miłości chodzi o to, by cierpieć? Pozwól Bogu zająć się tobą

OJCIEC Z CÓRKĄ
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Warto zadawać sobie pytanie, czy swoim działaniem lub jego brakiem nie krzywdzę siebie.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

W Wielkim Tygodniu czas jakby stawał, a potem cofał się do dramatu ostatnich dni ziemskiego życia Jezusa. I my dzień po dniu możemy próbować w tym być i przeżywać tajemnicę Jego przejścia tak, jak umiemy. Jest to jednak też taki moment, gdy nasza religijność może wejść w sprzężenie zwrotne z głębokimi psychicznymi urazami, których nawet niekoniecznie jesteśmy świadomi. Wówczas przeżywanie tych dni po części będzie nas wspierało, a po części zostawi w rozbiciu, zagubieniu i wyczerpaniu. 

Niektóre z tych urazów mogły zapisać się przekonaniem, że miłość oznacza ból. To przekonanie powszechne jest u ludzi od dziecka krzywdzonych. Jeszcze gorzej, gdy ktoś o tej krzywdzie potem powiedział, że „tak miało być” i chcąc nadać sens złu, usprawiedliwił krzywdzicieli. Bateson nazwał „podwójnym wiązaniem” sytuację, gdy osoba, od której zależymy jako dzieci, wysyła sprzeczne informacje. Jak mama, która mówi do dziecka „kochanie” i jednocześnie nim szarpie albo je bije. Uczymy się z takich pogmatwanych komunikatów, że to, że nas boli i jesteśmy traktowani źle, oznacza miłość.

Religijność obciążają także skutki parentyfikacji, czyli zamiany ról między dzieckiem i rodzicem. To dziecko w domu musi być silne, dzielne i opiekować się (fizycznie i/lub emocjonalnie) rodzicem. Jego zmęczeniem, humorami, nałogiem, niedojrzałością, a czasami po prostu chorobą. Dzieci, które doświadczają parentyfikacji, są nad wiek poważne, odpowiedzialne i ogromnie przeciążone. Wycofują swoje własne potrzeby i granice, tracąc z nimi kontakt. Ten wzorzec relacji zabierają ze sobą w dorosłość: bliskość to opiekowanie się kimś kosztem siebie. To, co wydaje się „pięknym altruizmem”, prowadzi do wyobcowania, osamotnienia w relacjach i niezdolności do przeżywania ich w sposób wzajemny.

Co to ma wspólnego z Wielkim Tygodniem? Jeśli mamy za sobą coś z wyżej opisanych doświadczeń, istnieje taka pokusa, by także z Bogiem w tym czasie zamienić się rolami. By myśleć, że w miłości chodzi o to, by dużo cierpieć i brać na siebie wszelkie ciężary. I wtedy współczucie i wrażliwa obecność przy Jezusie, przeżywającym najtrudniejsze chwile swojego życia – przechyla się w stronę przesadnej ascezy, napięcia i pogubienia, kto umarł dla kogo.

Apoteoza cierpienia prowadzi często w codzienności do mylenia sytuacji nadzwyczajnej, jaką była męka Jezusa, z szukaniem umęczenia i niewygody, nazywając to „udziałem w krzyżu”. Lub wytrzymywaniem przewlekłego cierpienia, któremu w żaden sposób nie zapobiegamy – gdy na przykład dzień w dzień ledwo wstajemy z łóżka z powodu obniżonego nastroju, ale nie zwracamy się po fachową pomoc. Lub kiedy nie szukamy rozwiązań dla naszych problemów, nazywając to, co nas odcina od życia, „wolą Bożą”. Warto jest zadawać sobie pytanie, czy swoim działaniem lub jego brakiem nie krzywdzę siebie – bowiem krzywdzenie siebie jest obiektywnym złem, nawet jeśli sumienie (zranione trudnymi doświadczeniami) podpowiada inaczej.

To wielka pokusa, uwierzyć w swoją wszechmoc i w to, że możemy lub powinniśmy cierpieć jak Bóg. Albo że jeśli my pocierpimy bardziej, to Jemu będzie lżej. Wówczas staję przed Nim jako ktoś, kto Go nie potrzebuje. Jeśli jednak wiara oznacza relację z kimś drugim i większym od nas, to może warto w Wielkim Tygodniu powiedzieć Bogu także coś o sobie. O własnym bólu. O tym, z czym sobie nie radzimy.

Od lat przemawia do mnie w tym czasie bardzo mocno gest obmycia apostołom nóg w Wieczerniku. Tym „gotowym za Niego umrzeć”. Jak bardzo sprowadza ich tym gestem na ziemię. Jakie wyraźnie przypomina, że są tylko ludźmi. Jakże jasno określa i nazywa, kto się kim opiekuje. Kto kogo obmywa i zbawia.

To piękne, gdy w tym czasie chcemy widzieć Jego i z Nim być. Pozwólmy Mu jednak też na to, po co przyszedł na ziemię. Na miłość do nas. Pozwólmy, by nas zobaczył. Odsłońmy choć kawałek ze swoich zranionych i zawstydzających nas miejsc. Bo z tego rodzi się prawdziwa bliskość: z doświadczenia głębokiego poznania i przyjęcia. Z zauważania, że to On dla nas poniósł samotność i odrzucenie – byśmy już nigdy nie musieli być samowystarczalni i dzielni.