Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Pani Marta wychowała się jako jedynaczka. Jej tato zginął w wypadku, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Zawsze marzyła o dużej rodzinie. Pochodzący z wielodzietnej rodziny pan Andrzej miał trochę inną wizję, ale po jakimś czasie dał się przekonać entuzjazmowi żony. Przed ślubem ustalili, że ich pierwszy synek będzie nosił imię „Jan”. – Zapytałam, czy gdyby okazało się, że jest poważnie chory, to nazwalibyśmy go tak samo. Mój narzeczony odpowiedział, że oczywiście, że tak, bo przecież byłby naszym dzieckiem i kochalibyśmy go równie mocno – opowiada pani Marta.
Jaś urodził się zdrowy. Dwa lata później pani Marta oczekiwała drugiego dziecka – Szymona. Wyniki wszystkich badań, także tych sprawdzających przezierność karkową, były prawidłowe, a ciąża przebiegała niemal idealnie. Po szybkim porodzie noworodek został położony na brzuchu mamy. Wpatrującej się w niego pani Marcie przeszło przez myśl, że chłopczyk może mieć zespół Downa. Pielęgniarki zaczęły szukać lekarza i najpierw na rozmowę poprosiły pana Andrzeja. Zastanawiały się, jak najdelikatniej przekazać swoje podejrzenia młodej mamie. Pani Marta prawdy domyślała się jednak już sama.
W końcu usłyszała też potwierdzenie od lekarki. – Wtedy po raz pierwszy i jedyny popłynęły mi łzy z tego powodu, że Szymon ma zespół Downa. Później nie miałam już potrzeby, żeby nad nim płakać – mówi pani Marta.
Lekarka opisała pani Marcie pierwszy rok życia dziecka. – Stwierdziła, że nie powie mi, jak sytuacja będzie wyglądała za dwadzieścia lat, bo tego nigdy do końca nie wiadomo. Spisała wszystkie numery miejsc, do których powinnam zadzwonić. Kazała mi wziąć słuchawkę, umówić dziecko na wizyty, a potem odłożyć telefon i spokojnie cieszyć się Szymonem. Mieliśmy wychodzić z nim gdzie chcemy i nie przejmować się spojrzeniami gapiów. Jestem jej bardzo wdzięczna za takie podejście – wspomina pani Marta.
Trzeci syn urodził się w tym samym szpitalu. Pani Marta przygotowała ulotki informujące o tym, że jest mamą chłopczyka z zespołem Downa i chętnie podzieli się swoim doświadczeniem z rodzicami, którzy dopiero się dowiadują o diagnozie swojego dziecka. Poprosiła personel, żeby podawali im jej numer telefonu. W tamtym czasie nie istniały jeszcze grupy na Facebooku, które gromadziłyby rodziców takich dzieci. Lekarka ze szpitala entuzjastycznie podeszła do tego pomysłu i z radości aż ją uściskała. Pani Marta wkrótce zaczęła odbierać telefony od osób, którym rozmowa z nią mogła bardzo pomóc.
Mając już w domu trzech chłopców, państwo Witeccy marzyli o dziewczynce. Od zawsze chcieli móc przyjąć do swojego domu jakieś dziecko, które bardzo tego potrzebuje i dlatego zdecydowali się zostać rodziną zastępczą. Koleżanka pani Marty w jednej z rozmów opowiedziała jej o swojej dalekiej znajomej, która urodziła bliźnięta. Zdrowe dziecko zabrała ze sobą do domu, a chłopca z zespołem Downa zostawiła w szpitalu. Pani Marta pamięta, że nie chciała osądzać tej kobiety, bo rozumiała, że taka wiadomość mogła być dla niej szokiem, ale jednocześnie nie potrafiła zapomnieć o tej historii. Kiedy ponad rok później państwo Witeccy otrzymali telefon informujący o tym, że ośrodek chciałby zaproponować im dziecko, które mogliby przyjąć do rodziny zastępczej, okazało się, że chodzi właśnie o tego małego chłopczyka, o którym usłyszeli już wcześniej.
Biorąc pod uwagę, ile dzieci przebywa w domach dziecka i jak małe były szanse na taki rozwój sytuacji, uznali, że to nie mógł być przypadek. Co z wymarzoną dziewczynką? „Przecież nie będę walczył z Panem Bogiem” – stwierdził pan Andrzej.
Do ich rodziny dołączył więc niespełna półtoraroczny Kubuś. Choć początki nie były łatwe, to teraz nie wyobrażają sobie, że miałoby go z nimi nie być.
Po czterech chłopcach urodziła się dziewczynka – Noemi. Gdy dzieci trochę podrosły, zaczęły pytać rodziców o kolejnego dzidziusia. Z wielką radością przyjęły wiadomość o tym, że pod sercem mamy rośnie mała Esterka. W połowie ciąży pani Marta zaczęła jednak cierpieć na silne wielowodzie i trafiła na oddział patologii ciąży. Lekarze wykryli też u jej córki wadę serca, ale nie byli jeszcze w stanie prawidłowo jej zidentyfikować. Po jakimś czasie Esterka praktycznie przestała rosnąć. Lekarze zdecydowali o cesarskim cięciu, które, jak się okazało, musieli przeprowadzić jeszcze szybciej niż planowali.
Była maleńka. Lekarze musieli podłączyć ją do respiratora i karmić pozajelitowo. Pani Marta rozumiała, że nie jest to standardowy sposób postępowania z wcześniakami. Była już po studiach z pedagogiki specjalnej i wiedziała, że dzieci z zespołem Edwardsa bardzo charakterystycznie zaciskają piąstki – tak właśnie, jak robiła to Esterka. Pamiętała, że zespół ten zalicza się do grupy wad letalnych. Lekarze po badaniach genetycznych potwierdzili jej przypuszczenia.
Przez kolejne sześć tygodni dziewczynka przebywała w szpitalu. Pani Marta wspomina, że lekarze i pielęgniarki otaczali ją ogromną troską, w żaden sposób nie okazując, żeby była mniej ważna niż dzieci mające niebawem wyzdrowieć.
Po powrocie do domu Esterka znalazła się pod opieką Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci. Jej siostra i bracia starali się spędzać z nią jak najwięcej czasu i bardzo chcieli pomagać w opiece nad nią. Pracownicy hospicjum objęli opieką nie tylko Esterkę, którą nazywali księżniczką, ale całą rodzinę. Pani Marta wspomina, że podczas wizyt dyskretnie rozglądali się po domu, zastanawiając się, w jaki sposób mogliby ułatwić im życie. Posprzątali ich mały ogródek, postawili ogrodzenie i zadaszenie, tak, żeby wszyscy, razem z Esterką, mogli spędzać jak najwięcej czasu na świeżym powietrzu. Dbali o to, żeby dziewczynka nie cierpiała, kiedy jej stan się pogarszał. Państwo Witeccy czuwali przy niej całą rodziną. Odeszła po 117 dniach od narodzin. Została pochowana w tym samym grobie, w którym spoczywał tato pani Marty. Esterka urodziła się dokładnie w jego 70 urodziny.
– Dzięki Esterce musieliśmy na nowo uzmysłowić sobie wiele rzeczy. Zastanowić się, czym jest dla nas życie, a czym śmierć, która w taki czy inny sposób przychodzi przecież kiedyś po każdego z nas. Na nowo zrozumieliśmy, że nie jesteśmy właścicielami naszych dzieci. One są nam dane przez Pana Boga po to, żebyśmy mogli się nimi opiekować, wychować je przez określony czas – mówi pani Marta. – Wiem, że Esterki nie ma już z nami, ale wiem też, gdzie jest – dodaje.