Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Coraz młodsze dziewczynki kierują do czeluści sieci pytanie: „Czy jestem wystarczająco piękna?”. Raniąc dotkliwie siebie i podkopując poczucie własnej wartości. Przeżywając często wstyd i zawód. Bo przekonania o tym, że jestem kimś wartościowym i pięknym, nie da się oprzeć na kaprysie anonimowej widowni.
Nasze pokolenie musiało się zmagać tylko z wyzwaniami szkoły i podwórka, które bywało okrutne. Młodzi ludzie dzisiaj wcześnie zostają wrzuceni na wody mediów społecznościowych, które rządzą się regułami zacznie okrutniejszymi niż podwórko. To świat, w którym można dostać (lub nie) akceptację w postaci serduszka czy kciuka w górę. Sztuka polega na tym, by dostać ją od przypadkowych „wszystkich” – znajomych i nie, bliższych, dalszych, życzliwych i wrogów. Tych ostatnich być może zeżre zazdrość i to też będzie sukces.
W tym idealnym świecie akceptacja nie jest jednak za darmo i trzeba się o nią postarać, ukrywając niedoskonałości. I tak dzięki filtrom można bardzo szybko (lub po wielu szlifach) pokazać siebie w wersji, która jest pozbawiona skaz. I równie nierzeczywista.
Loading
Jestem pełna współczucia dla młodych dziewczyn i wyobrażam sobie, jak wyczerpujące musi być dla nich nieustanne wystawianie własnej twarzy na „rynek”, gdzie zostanie oceniona. W czasie tak dla nich trudnym, ważnym i kruchym, gdy zaledwie zaczynają budować swoje własne „ja”. Żeby to „ja” mogło rozkwitnąć i wejść w dorosłość, potrzebny jest nie sztuczny, wypolerowany świat rywalizacji i zawiści, ale głębokie więzi, poczucie własnej odrębności i coś, czego nazwę lubię coraz bardziej: wewnątrzsterowność.
To nie wiatr lajków i tzw. popularności ma rzucać żaglówką mojego życia do lądów, gdzie nie mam ochoty być, na mielizny cudzych upodobań i skały miażdżącej krytyki. Mam jedno cenne życie i prawdziwy smak ma dopiero kierowanie nim od wewnątrz, z miejsca autonomii, kontaktu z własnymi wartościami i granicami. I robienie tego coraz sprawniej. By docierać do portów, które wybieram. Gdzie pytanie „czy jestem wystarczająco piękna?” nie będzie już nikomu potrzebne, bo to ja będę siebie pytać: „Czego chcę? Na czym mi zależy?”.
Za filtrami kryje się ocean cierpienia. Pamięć palącego wstydu, gdy ktoś się śmiał: „Jaki masz duży nos!”. Dramat upokorzenia, gdy w klasie robi się rankingi piękności i podaje ich wyniki do wiadomości publicznej (i ktoś jest zawsze pierwszy, ktoś przeciętny, a któraś dziewczynka będzie ostatnia). Podobnie to działa, gdy wyszydzane są zdjęcia koleżanek. Nad wszystkim zawisa widmo, że „mi może się przydarzyć to samo”.
Dlatego lepiej się schować za filtrem, nawet jeśli stanie się to kosztem własnej niepowtarzalności. Razem z poprawkami zostanie odrzucona także część własnego „ja”: ta autentyczna, ufna, żywa, własna. Także – ludzka. Bo żywi ludzie, w odróżnieniu od manekinów – utkani są z niedoskonałości, asymetrii, przebarwień, blizn. Kochamy ich za to, kim są. Za niepowtarzalny sposób przechylania głowy, uśmiechania się, wypowiadania słów. Za to, jak brzmi ich śmiech. Za głębię kryjącą się w spojrzeniu. Empatię, jakiej doświadczamy. Za ich odwagę bycia sobą.
Moja niebawem 18-letnia córka robi mi piękne zdjęcia. Brałam udział w kilku sesjach zdjęciowych z nią w roli fotografa, na potrzeby mojej założonej wiosną firmy. Po jednej z nich zaproponowała mi: „Nie chcesz, żeby ci te zdjęcia obrobić?”. Poczułam naturalny sprzeciw. „E, no nie”, odparłam. Jak poznałabym siebie na zdjęciach, na których część mnie została amputowana albo przemalowana? Nie wiem. Strata byłaby dla mnie zbyt bolesna. Już i tak trudne jest dla mnie, że na swój niewyleczalny trądzik różowaty nakładam makijaż. Jednak wszystkie nierówności, krzywizny i dysproporcje także są moim znakiem firmowym. Znakiem, że zależy mi na tym, by pozostać przy sobie i nie porzucać siebie dla tego, czego mogliby oczekiwać inni.