Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
W swojej najnowszej książce przedstawiasz reportaże, stanowiące owoc Twoich obserwacji tego, jak wygląda życie w małych miasteczkach. Zwiedziłeś ich blisko 30. Dobór miejsc nie był przypadkowy…
Marek Szymaniak: Fundamentem książki jest raport prof. Przemysława Śleszyńskiego z Polskiej Akademii Nauk. Mowa w nim o 225 miastach, którym grozi utrata funkcji społeczno-gospodarczych. Oznacza to, że mieszkańcy masowo je opuszczają, są tam problemy na rynku pracy, pogarsza się jakość usług publicznych albo ich dostępność drastycznie spada. Spośród tych 225 miast 122 ma poważne problemy.
Ja z kolei z tych 122 miejscowości ułożyłem sobie listę miast, gdzie te problemy są najbardziej widoczne i tam poszukiwałem bohaterów oraz ich historii. W książce ostatecznie znalazło się blisko 25 miast. Odwiedzając je zauważyłem, że tamtejsze problemy się powtarzają – brak dostępu do miejsc kultury, do lekarza, trudna sytuacja na rynku pracy. Na pewnym etapie pomyślałem, że mógłbym stworzyć opowieść o jednym uniwersalnym mieście bez nazwy, tak bardzo te miasteczka bywały do siebie podobne.
Takie „everytown”?
Tak. Ale zaraz spotkałbym się z zarzutami: „aaa, odwiedził tylko jedno miasto i napisał całą książkę…”. Poza tym, miałem już zebrane tak dużo materiału, z tyloma bohaterami porozmawiałem, że było mi szkoda to zaprzepaścić.
Życie w małych miasteczkach: największe problemy
Czym się charakteryzują „zapadłe” miasta? Wspomniałeś, że problemy mają podobne. Czyli jakie?
Pierwszy, główny problem to wyludnianie się miast – i to od pokoleń. To nie jest tak, że to się stało rok temu. To się dzieje od dekad. Mniejsze miasta są drenowane z kolejnych młodych roczników. Statystyki pokazują, że normą jest, że co roku od 70% do 90% młodych mieszkańców wyjeżdża i większość nie wraca.
Druga kwestia to rynek pracy. Jeśli zakładamy, że młodzi wyjeżdżają do większych ośrodków, by się kształcić, to musi być dla nich oferta na lokalnym rynku pracy, by miały do czego wracać. Absurdem jest kształcić ludzi, a potem oczekiwać, że będą pracować poniżej kwalifikacji i wiedzy, które zdobyli.
Ale sytuacja może być też inna: bohaterce z Kętrzyna po powrocie do rodzinnego miasta udało się znaleźć dobrą pracę. Jest psychologiem i trafiła na niszę w swoim mieście, ustawiła się do niej kolejka pacjentów na kilka miesięcy do przodu. Ale znowu, brakuje jej w mieście czegoś innego – oferty towarzyskiej i rozrywkowej, konsumpcyjnej. Jak sama wspomina, często nie ma z kim i gdzie wyjść. W mieście jest kilka knajp, ale wszystkie oferują to samo, w kiepskiej jakości. W lokalnej pizzerii jest 30 rodzajów pizzy, z których każda smakuje tak samo. Podobnie z zakupami. Są sklepy, ale inne niż w metropoliach. I to jej przeszkadza na tyle, że ciągle myśli o wyjeździe.
Boryka się z tym wiele młodych osób, które poznały smak dużego miasta. Po powrocie do małego miasteczka wielu rzeczy, usług, rozrywek im brakuje. A oni nie chcą, aby ich życie było przeciętne, żeby było filmem klasy B.
Problemy są więc podobne. Czy ich przyczyny też?
Czasem tak. W wielu przypadkach ta degradacja rozpoczęła się lata temu, gdy upadł jeden czy kilka zakładów pracy. Wraz z tym następował upadek całego miasteczka. W książce opisuję np. Prudnik, który rozwijał się i funkcjonował dzięki dwóm zakładom – przemysłu bawełnianego oraz fabryce obuwia. Tam pracowało tylu ludzi, że miasto na tym stało. Zakłady Przemysłu Bawełnianego „Frotex” pogrążyły cła, nielegalny przemyt i otwarcie polskiego rynku na tańsze produkty z Turcji. Ale także podejmowane w Warszawie decyzje szefostwa Narodowego Funduszu Inwestycyjnego, który nakazał zakładom np. kupić upadającą, zadłużoną fabrykę w miejscowości obok. Ta decyzja pociągnęła „Frotex” na dno. Zazwyczaj po zamknięciu takich zakładów nie dawano ludziom żadnej alternatywy, nie pojawiały się inne miejsca pracy. Musieli sobie radzić sami. Jedni jeździli na granicę przemycać papierosy, alkohol i benzynę. Inni wyjeżdżali za granicę lub do większych miast. Kiedy nie ma godnej, stabilnej pracy, która pozwoli się utrzymać nawet na przeciętnym poziomie, migracja często jest koniecznością.
A zauważyłeś, żeby w tych miasteczkach jakąś ważną rolę pełniły parafie, aktywizowały ludzi?
Nie badałem tego. Ale wydaje mi się ciekawe, że prowincję i małe miejscowości często przedstawia się jako bardziej konserwatywne, głęboko katolickie. Tymczasem duża część mieszkańców, owszem, chodzi do kościoła, wierzy, ale nie jest bezkrytyczna. Ludzie często widzą wypaczenia Kościoła katolickiego. To nie jest tak, że mieszkasz w mniejszym mieście i przestajesz dostrzegać to, że w Kościele jest polityka.
Inna sprawa, że w większym mieście łatwiej jest krytykować publicznie to, co w Kościele złe. W mniejszym trzeba się wykazać odwagą w formułowaniu zarzutów, bo wspólnota pokazuje cię palcem. Ale to nie oznacza, że takich osób nie ma. Są i trzeba docenić ich odwagę.
Czy pandemia może odwrócić zapaść małych miast?
Częściowo dokumentację reporterską prowadziłeś już w trakcie lockdownu. Gdybyś pracował nad nią obecnie – kiedy pandemia stała się niemal naszą codziennością – czy książka nie wyglądałaby inaczej? Wiele osób, korzystając z możliwości pracy zdalnej, wróciło w swoje rodzinne strony.
Wydaje mi się, że jakoś specjalnie nie wpłynęłoby to na kształt książki. Bo trzeba podkreślić, że praca zdalna to nie jest oferta dla wszystkich. W szczytowym momencie pandemii z możliwości pracy z domu mogło skorzystać góra kilkanaście procent pracowników. Przed pandemią było to jeszcze mniej – 9-10 proc.
Tak mało?
No właśnie. Wydaje się nam, że „wszyscy” pracują zdalnie. Tak – wszyscy, ale w naszej, często wielkomiejskiej czy korporacyjnej bańce.
Niemniej tak, dla mniejszych miast praca zdalna to szansa, aby choć część osób, które teraz pracują zdalnie w swoich mikrokawalerkach za pół miliona, spróbować ściągnąć do rodzinnych miejscowości. Za te pieniądze będą mogli tam kupić większe mieszkanie, a niekiedy i dom z ogrodem. Zresztą to już się dzieje. Coraz więcej osób dochodzi do wniosku, że nie ma sensu siedzieć w Warszawie, Krakowie czy Poznaniu.
Ale żeby to był mocny trend, w tych małych miasteczkach musi na ludzi czekać coś więcej, np. oferta kulturalna, aby mieli co po tej zdalnej pracy robić. Mówiła mi o tym jedna z bohaterek, która wróciła do rodzinnego miasta. Więzi ze znajomymi z liceum już się poluzowały, owszem ma się jakichś przyjaciół, więc można od czasu do czasu zrobić domówkę, ale wieczorami głównie siedzi się i głaszcze kota, bo w mieście nie ma szerszej oferty.
Jak sądzisz? Czy te „zapadłe miasta” to tylko polska domena? Czy inne kraje Europy, a może i pozaeuropejskie mają ten sam problem?
Tego również nie badałem. Ale czytam prasę i widzę, że np. w Stanach Zjednoczonych duże ośrodki zasysają ludność i prowincja pozostaje w pewien sposób porzucona, także przemysłowo. Podobnie jest we Francji czy na Węgrzech. Firmy są przenoszone, a lokalni mieszkańcy zostają bez pracy. Mechanizmy są bardzo podobne do tych w Polsce: małe miasta są drenowane z inwestycji, instytucji, infrastruktury, ludności. Przypuszczam, że przyjęto tam podobny model rozwoju – oparty na metropoliach. Budapeszt poziomem nie odstaje od Europy, ale reszta kraju – podobnie jak w Polsce – już bardzo.
Życie po Zapaści
Zapaść to twoja druga książka. W Urobionych zawarłeś reportaże o rynku pracy w Polsce po transformacji. Czy czułeś, że te tematy się zazębiają?
Już w Urobionych starałem się, żeby to były opowieści nie tylko z dużych miast – tak, jak np. reportaż o fabryce Toyoty w Wałbrzychu, który także jest na „liście miast zapaści”. Podczas pracy nad tamtą książką dostrzegłem, że mniejsze miasta borykają się z bardzo konkretnymi problemami, teraz zbadałem to szerzej. Okazuje się, że, owszem, mamy w Polsce specjalne strefy ekonomiczne, ale często ludzie muszą dojeżdżać do nich z mniejszych miast z daleka – nawet 60-80 km. Albo wstają o 4.00 rano, by dojechać do miejsca, z którego autobus np. Amazona zabiera pracowników do pracy w jednym z magazynów. Ich zmiana w pracy trwa nawet 12 godzin, a potem znów czeka ich męczący powrót do domu.
Czy tego rodzaju tematy interesują cię najbardziej? Czujesz, że chcesz być reporterem od spraw ludzi wykluczonych, pokrzywdzonych? Media i kultura są warszawocentryczne, a ty chętnie wyjeżdżasz poza stolicę.
Taki miałem cel podczas pracy nad pierwszą książką. Tutaj chyba poszedłem jeszcze dalej i oddałem głos tej pomijanej, niedostrzeganej części Polski. Ale nie jest też tak, że ludzie z tych miejsc nie krzyczą, bo ich problemy aż biją po oczach. Wystarczy pozwolić im „zarezonować”. Staram się, by dzięki tej książce ktoś dostrzegł problemy w polskich miasteczkach. I to się częściowo udało. Tematyka mniejszych miast przebiła się do mainstreamu. Mówili o nich zarówno przedstawiciele rządu, jak i politycy opozycji. Mam nadzieję, że przełoży się to na realne działania. A czy kolejne książki będą podobne? Na razie nie wiem. Mam kilka pomysłów, ale nie chcę się spieszyć.
Jak sam piszesz w epilogu, jesteś dzieckiem „miasta zapaści”. To przeszkadzało czy pomagało w pracy nad książką?
Na pewno pomagało – pod wieloma względami. Regularnie bywam w swoim rodzinnym mieście, które jest jednym z „miast zapaści”. I tak jak sam nie chciałbym, aby moje miasto zostało przedstawione w niesprawiedliwy sposób, tak uznałem, że najlepiej będzie pokazywać życie w małych miasteczkach z perspektywy ich mieszkańców. Dlatego już na samym początku pracy zdecydowałem, że im oddam głos, a sam jako autor usunę się w cień. Rozmówcy jednak początkowo nie wiedzieli, jakie mam zamiary. Kiedy przyjeżdżałem od nich autem na warszawskich tablicach, mogli podchodzić do mnie podejrzliwie i zastanawiać się, jak ich opiszę. Ale gdy mówiłem: „pochodzę z Krasnegostawu, które jest jednym z miast zapaści, takim jak wasze albo i mniejszym. Mamy podobne doświadczenia”, wtedy zmieniała się ich perspektywa i nastawienie. Zaufanie natychmiast rosło.
Ale jednak zdecydowałeś się wyjechać i żyć w stolicy. Czy masz podobne rozterki do tych, z którymi mierzą się bohaterowie twojej książki? Że może wręcz zdradziłeś miasteczko, które cię wychowało?
Nie czuję, że je zdradziłem, bo zawsze i wszędzie przyznawałem się, że jestem z Krasnegostawu. Ciągle powtarzam, że to miasteczko ma swoje wspaniałe produkty, jak: śmietana, kefiry, serki czekoladowe.
Powinieneś zostać ich ambasadorem…
Dokładnie, wiele razy żartowałem, że gdyby ktoś zaproponował mi, żebym zagrał w reklamie serków czekoladowych, to pewnie bym to zrobił (śmiech). Krasnystaw ma też świetną imprezę piwną – Chmielaki oraz Półmaraton Chmielakowy. W obu tych wydarzeniach regularnie uczestniczę. Są rzeczy, z których jestem – jako małomiasteczkowy chłopiec – dumny. Wyjechałem, tak jak wielu, w poszukiwaniu lepszego, wygodniejszego życia, bo w Krasnymstawie miałbym po prostu trudniej, nie mógłbym najprawdopodobniej być dziennikarzem. Wyjechałem za pasją, która tam byłaby nie do spełnienia.
A tęsknisz?
Tak, oczywiście, że tęsknię. Z wiekiem coraz mocniej. Tęskni się za rodziną, znajomymi, za znanymi z dzieciństwa i młodości krajobrazami, ogólnie rzecz biorąc za rodzinnymi stronami, jakie by one nie były. Kiedy raz się je opuści, to nigdy już nie jest się do końca u siebie, choćby w nowym miejscu żyło się nam bardzo dobrze.
Marek Szymaniak (ur. 1988) – dziennikarz i reporter. Publikował m.in. w „Dużym Formacie” i magazynie „Pismo”. Autor książek Urobieni. Reportaże o pracy oraz Zapaść. Reportaże z mniejszych miast. Laureat nagrody za reportaż prasowy przyznawanej przez jury Festiwalu Wrażliwego, zwycięzca konkursu dla dziennikarzy „Pióro odpowiedzialności”, zdobywca drugiej nagrody w konkursie „Twarze ubóstwa” im. Bartosza Mioduszewskiego. Dwukrotnie znalazł się w finale konkursu stypendialnego Fundacji „Herodot” im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz trzykrotnie w finale Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej, m.in. za debiutancką książkę Urobieni. Jego druga książka Zapaść otrzymała nominację w konkursie Grand Press na Książkę Reporterską Roku.