Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Miałam wrażenie, że straciłam grunt pod nogami – dosłownie i w przenośni. Była Wielka Sobota. W ostatnim momencie zdecydowałam, że pójdę do kościoła ze święconką, by móc nią potem obdarować rodzinę i przyjaciół. Pomyślałam, że wystarczy pół godziny, aby zdążyć ze wszystkim i ruszyć w drogę do rodzinnego domu.
Punkt dziesiąta rano z pokarmami dołączyłam do sporej grupki przed kościołem. Postanowiłam jeszcze zanieść pod figurę Maryi świeże hiacynty w doniczce i przy okazji pomyślałam, że zrobię porządek i wyniosę stare kwiaty z mogącymi się jeszcze przydać cebulkami. Po drodze przykucnęłam na chwilę, aby schować cebulki kwiatowe na drugi rok i obok położyłam koszyk z pokarmami. Kiedy dynamicznie wstawałam, nie zauważyłam, że z tyłu jest kamień i uderzyłam „tylko trochę” lewą stopą. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam, że stopa „leci mi” w bok. Błyskawiczna myśl: nie do wiary, złamałam stopę i... w tym momencie runęłam na plecy na betonową posadzkę i to u stóp wielkiego, drewnianego krzyża.
Operacja w Wielkanoc
Leżałam tak u stóp krzyża ponad 30 minut. Wtem jakaś starsza pani w dobrej wierze postanowiła mi ustawić z powrotem moją stopę, zanim ja zdążyłam powiedzieć, aby tego nie robiła...
Z minuty na minutę było mi coraz zimniej, dosłownie miałam wrażenie, że zamarznę z wyziębienia. Potem pozostające w pamięci obrazy ambulansu i ratowników medycznych podłączających mnie do aparatury i tłumaczących mojej mamie, że nie może pojechać ze mną do szpitala. I SOR – jak wiecie, dużo można pisać – niech wystarczy refleksja ratownika medycznego, że „od 20 lat nic się nie zmienia” w kwestii szybszego zajęcia się poszkodowanymi.
Pomimo bólu postanowiłam uzbroić się w cierpliwość. Leżałam na szpitalnym korytarzu na „metalowym stole” w oczekiwaniu na konsultację z chirurgiem. Lekarz powiedział mi, że może to tylko zwykłe złamanie, więc tylko gips i wrócę na święta do domu. Kurczowo trzymałam się tej wstępnej diagnozy, choć czułam w sercu, że może być zupełnie inaczej. Wkrótce rezonans magnetyczny ujawnił całą prawdę o moim skomplikowanym złamaniu i czekającej mnie operacji. Musiałam uporać się z zupełnie inną wersją wydarzeń.
Okazało się, że czas oczekiwania na operację to prawie 30 godzin. Wiadomo, były święta. Zupełnie sama w szpitalnym pokoju z trudem odbierałam SMS-y od przyjaciół. Zapewniali, że modlą się o szczęśliwą operację i o to, abym miała dobrego lekarza, który zoperuje moją połamaną nogę.
Nie miałam nawet sił na odpisywanie, choć zapewne wynikało to z niepogodzenia się z całą sytuacją. Każda godzina była dla mnie trudna do przeżycia, miało być przecież zupełnie inaczej! Święta z kochanymi osobami, a później zaplanowana od dawna podróż do Rzymu. A tu taka gorzka niespodzianka. Dlaczego? To słowo niedowierzania bez przerwy przychodziło mi na myśl. Przecież chciałam jak najlepiej. Wyszłam z domu tylko na chwilę i już nie wróciłam.
"Maryjo, oddaję Ci tę całą trudną sytuację"
W szpitalu byłam kilka dni. Kilkugodzinną operację miałam w Wielkanoc. Na drugi dzień przyszedł do mnie lekarz, który mnie operował, z promienna twarzą, mówiąc, że operacja się udała „jak w Szwajcarii” i że będzie wszystko dobrze. Z biegiem czasu doceniłam i zrozumiałam całą sytuację, że operacja była szczęśliwa i jak skromnie podkreślał doktor Tomasz, „to zasługa całego zespołu z Kliniki Copernicusa w Gdańsku”.
Nie obyło się bez dyskretnego wsparcia przyjaciół, którzy przywozili mi wielkanocne jedzenie: a to wegetariańskie od Magdy i Łukasza, a to swojskie przysmaki od Iwonki i Arka, a to witaminowe napoje od Kasi. Pamiętam też zatroskaną twarz mamy i słowa, że dam radę i szybko będę znów chodzić (co wydawało mi się wtedy nierealne). Ja natomiast byłam trochę zbuntowana i niepogodzona z całą sytuacją. Kiedy już byłam w domu, któregoś wieczoru, uczestnicząc w Apelu Jasnogórskim, powiedziałam: Maryjo, oddaję Ci tę całą trudną sytuację i przyjmuję ją, zawierzam. I tej nocy, pierwszy raz od wypadku, zasnęłam bardzo spokojnie.
Zawsze myślałam, że naprawdę wiem, co to znaczy być osobą niepełnosprawną i jak tylko mogłam, śpieszyłam z pomocą. Ale stara prawda, że co innego wiedzieć, a co innego poczuć na własnej skórze, okazała się bezcenną lekcją życia. Nagle schody w różnych miejscach stały się dla mnie bardzo strome i w wyobraźni bardzo niebezpieczne. Czasami miałam wrażenie, że wspinam się na swój osobisty Mount Everest.
Miłość – najlepsze lekarstwo
Miałam czas rehabilitacji, ale najmilej wspominam moją małą grupkę wsparcia, czyli dziewięcioletnią bratanicę Marysię i trzyletniego bratanka Stasia. Któregoś z długich dni mojego powrotu do pełnej sprawności bratanek zachorował, była to wirusówka. Trzylatkowi trudno było łykać różne medykamenty, ale lizaki zawierające zbawienne witaminy jak najbardziej przyjmował.
Staś podając mi pudełko z lizakami powiedział, że mam się poczęstować. Odpowiedziałam, że dziękuję, ale nie mogę ich przyjąć, bo lizaki są tylko dla niego, aby wyzdrowiał. – Ale trzeba się dzielić – usłyszałam od Stasia. Na taki zaskakujący argument z ust dziecka nie miałam odpowiedzi. W pewnym momencie zauważyłam uśmiechniętą buzię Stasia, który z wielką nadzieją i błyskiem w oku zapytał mnie: – A czy ten lizak pomoże na chorą nóżkę? Czy pomoże wyzdrowieć?
Uzmysłowiłam sobie po raz kolejny, że nic tak nie pomaga w chorobie jak doświadczenie miłości, troski i poczucia bycia kochanym. To następna lekcja, którą sobie odświeżyłam.
Chodzący cud
Kiedy po 6 tygodniach czekałam w kolejce przed gabinetem lekarza, który uratował mi nogę szczęśliwie ją operując, miejsca na wygodnym krześle ustąpił mi Adam, jeden z pacjentów. Zobaczyłam, że posługiwał się jedną kulą. Speszona powiedziałam, że nie mogę skorzystać z jego pomocy, bo widzę, że sam potrzebuje, aby usiąść. Na szczęście obok zwolniło się krzesełko i usiedliśmy razem.
– Lekarze mówią na mnie „chodzący cud” – zagaił świeżo poznany znajomy. Usłyszałam w szczegółach historię, którą można ująć w jednym zdaniu: młody człowiek spada z 9,5 metrowego mostu i z niewyjaśnionych powodów – również zdaniem lekarzy – przeżywa cudem. Słyszę, że jest wdzięczny Opatrzności za uratowanie życia, a także lekarzom, szczególnie doktorowi Tomaszowi, za pomoc w odzyskiwaniu sprawności.
– Byłem bardzo połamany, ale przez te 6 lat powracam stopniowo, „krok po kroku” do zdrowia i do nowego życia – powiedział Adam. A ja nabierałam coraz bardziej pewności, że w moim życiu wszystko ma swoje przeznaczenie i miejsce, a nawet najbardziej niewyjaśnione i niezrozumiałe sytuacje mają głęboki sens i układają się w misternie utkaną mozaikę.