Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Beata Dązbłaż: Bardziej fryzjer czy bardziej projektant mody?
Tomasz Karcz: Najbardziej kreator wizerunku, w zależności od tego, jakie narzędzia dostanę w ręce. Jeśli zapyta mnie pani, z czego żyję na co dzień, to z fryzjerstwa, bo ludzie częściej potrzebują fryzur niż szycia na miarę. Moje krawiectwo to jeden na jeden, czyli przygotowanie pojedynczych egzemplarzy dla konkretnego klienta lub pojedyncze sztuki „na wieszak”. Pojedyncze, bo wykonane z dobrych tkanin zgodnie z filozofią zero waste.
Opiera się na bliskich mi wartościach – by nie wyzyskiwać i nie wykorzystywać. Ale robiłem też makijaże, choreografie do pokazów mody, lekcje chodzenia po wybiegu, charakteryzację filmową, byłem też modelem i pozowałem do sesji zdjęciowych czy sam organizowałem pokazy mody. Wszystko, co wiąże się z kreowaniem wizerunku leży w zakresie moich zainteresowań i umiejętności.
Ale strój, fryzura znaczą dla pana coś więcej? To nie jest tylko powierzchowna zmiana?
Pamiętam taki moment w moim życiu zawodowym – był 2014 rok, mieszkałem w Warszawie na Mokotowskiej, pracowałem z osobami publicznymi, gwiazdami, celebrytami. Odezwał się wtedy we mnie głód równowagi – żeby ta praca nie była płytka, próżna i tylko dla tego, co powierzchowne. Chciałem, żeby moja praca była szlachetna, szukałem więc sposobu na to, jak to pogodzić. I znalazłem. Od pięciu lat współpracuję z Dziełem Pomocy św. Ojca Pio w Krakowie. Raz na dwa miesiące robię bezpłatnie metamorfozy osobom w kryzysie bezdomności, skrzykuję kolejnych fryzjerów, by się w tę pomoc włączali. Współpracuję też ze Stowarzyszeniem „W Koło Pomagam”, Fundacją Rak’n’Roll, Fundacją Integracja czy Festiwalem Filmowym „Integracja Ty i Ja”. Miałem też przyjemność zasiąść tam w jury, co było dla mnie bardzo budującym doświadczeniem.
Moda i dbałość o wygląd nie muszą być próżne. Doświadczenie pracy z osobami w kryzysie bezdomności potwierdza to, że gdy poprawia się wizerunek człowieka, to automatycznie podnosi się jego poczucie godności i samoocena. Wiele z tych osób mówi potem, że z nową fryzurą pewniej idą szukać pracy, nie są od razu oceniani i szufladkowani. Pracowałem z dziewczyną z anoreksją, która po obcięciu włosów rozpłakała się, zobaczyła dawną siebie, a potem powiedziała, że teraz może pójść coś zjeść, a potem może szukać pracy. Każdy z nas, gdy zmienia dres na garnitur, a kapcie na obcasy, zaczyna się inaczej czuć, wchodzi w zupełnie inną energię, inaczej się porusza. Tylko nie każdy to sobie uświadamia.
Po pandemii wymyśliłem, że na pierwsze spotkanie z klientami ubiorę się balowo. W zwykły dzień zakładałem np. cekinowy golf, złote spodnie, wizytowe buty i złote okulary. Pani w sklepie, gdzie robiłem zakupy spożywcze zapytała, co się dziś dzieje. Odpowiedziałem, że nic, że to dla niej tak się ubrałem. Najpierw nie dowierzała, a potem zrobiło się jej tak błogo... Dwa miesiące później przyszła klientka i gdy powiedziałem: „wow, jak świetnie wyglądasz”, odpowiedziała, że to dla mnie. To wraca – innym jest miło, gdy ładnie wyglądamy. Chyba że poprzez wizerunek chcemy pokazać, że jesteśmy lepsi –wtedy to nie działa, ludzie to intuicyjnie wyczuwają.
Czy był jakiś szczególny moment w pana życiu związany z odkryciem, że bez dłoni, a mówiąc precyzyjnie – z niewykształconą dłonią – można być fryzjerem?
Bardziej pamiętam moje odkrycie, że ja w ogóle mam niepełnosprawność. To nie było dla mnie oczywiste, w ogóle nie utożsamiałem się z tą grupą. Mam kuzyna z porażeniem mózgowym, mieszka w Ostrowcu Świętokrzyskim, moja ciocia była w stowarzyszeniu działającym na rzecz osób z niepełnosprawnościami. Jeździłem z nimi na obozy, kolonie i zawsze czułem, że jestem tam po znajomości, przez ciocię. Dlatego zawsze pomagałem, zbierałem naczynia, otwierałem drzwi, aż ktoś mnie o to zapytał, więc powiedziałem, dlaczego to robię. No i ktoś odpowiedział: „ale przecież ty jesteś niepełnosprawny”.
To mnie zdziwiło, bo przecież nie miałem tylko dłoni, wszystko mogłem zrobić. Potem, w wieku nastoletnim, zauważyłem, że moja prawa strona ciała rozwija się inaczej, a lewa inaczej. Dopiero później okazało się, że nie mam kawałka mięśnia. Będąc przed trzydziestką poszedłem do lekarza na konsultacje ze złamaną lewą ręką. Wchodzę, a on mówi: „o, widzę, że pan z zespołem Polanda?”, na co ja: „przepraszam, z czym?”, a lekarz: „no przecież widzę”.
Jak to, dopiero wtedy po raz pierwszy lekarz nazwał pana rodzaj schorzenia?
Tak. W orzeczeniu o niepełnosprawności jest po prostu zapis, że nie mam dłoni.
Ale już wtedy był pan fryzjerem?
Jestem chłopakiem z małego miasta, nie miałem od urodzenia dłoni, wiele nisz mnie dotyka, dlatego musiałem sporo przepracować. Chodząc po szarym komunistycznym Ostrowcu lat osiemdziesiątych wiedziałem, że to nie jest to. Gdy zobaczyłem na ekranie Alexis w Dynastii... To był przełom. Wiedziałem, że gdzieś jest inny świat, do którego należę. Wyczekiwałem, kiedy mogę zostać sam w domu, żeby się przebierać i eksperymentować. Uwielbiałem to.
Z wizyty w poradni psychologiczno-pedagogicznej wyszło, że mam zainteresowania artystyczne, ale ustaliliśmy z mamą, że pójdę na resocjalizację, a na boku będę sobie rysował. I skończyłem pierwszy rok na APS w Warszawie. To było bardzo ciekawe. Ale zaczepiła mnie kiedyś na ulicy pani w wielkim kapeluszu i zaprosiła na sesję.
Pokazałem jej moją rękę na dowód, że się nie nadaję, ale powiedziała, że nie po to studiowała w Londynie, żeby jej taki młodzik mówił, czy się nadaje, czy nie, i że jak będę rozsądny, to zadzwonię. Moja koleżanka, która studiowała fotografię, wypchnęła mnie na tę sesję. Tam dowiedziałem się, że jest szkoła projektowania ubioru w Krakowie i że mam plastyczną urodę, która będzie sprzedawała się po trzydziestce, ale jak najbardziej mogę działać w tym kierunku.
Uzbrojony w tę wiedzę pojechałem do Krakowa i przy składaniu papierów schowałem prawą rękę do kieszeni. Nie chciałem popełnić tego samego błędu co w szkole makijażu Marii Dziewulskiej, gdzie już od sekretarki usłyszałem, że ze względu na brak dłoni nie nadaję się do tego. Ale w Krakowie od razu zaproponowano mi udział w sesjach i dłoń nie była przeszkodą. Na marginesie, trzy lata później na planie filmu Katyń pracowałem przy makijażu ramię w ramię ze specjalistami szkoły Marii Dziewulskiej z ramienia agencji, która mnie zatrudniła.
Jakoś samo to do pana przychodziło… Jest pan samoukiem, samorodnym talentem, nie ukończył pan szkoły fryzjerskiej ani modowej.
Rzuciłem resocjalizację dla pasji, wyjechałem do Krakowa. Już gdy zapisałem się do szkoły projektowania, wiele robiłem w tej dziedzinie, podejmowałem różne wyzwania. Pchałem się, gdzie się dało. Wiele nocy nie przespałem, bo zastanawiałem się, jak coś, czego się podjąłem, zrobić, i jak to robią profesjonaliści. Okazało się, że szkoła projektowania ubioru nie jest dla mnie. Jestem empirystą, muszę doświadczyć czegoś, dotknąć. Uczenie się o projektowaniu, a nie samo projektowanie, było najmniej twórczym okresem w moim życiu.
To, że nie mam w głowie utartego szablonu, pomaga mi. Słowa „nie da się” prowokują mnie i inspirują. Jeśli czegoś bardzo chcemy, to los nam sprzyja, mamy ten Boży pierwiastek wszechmocności w sobie, tylko nie wszyscy w to dowierzają.
Nie miał pan kompleksów, że bez dłoni wchodzi pan w świat mody, w gładki kanon piękna?
Miałem i mam kompleksy, ale nie ze względu na brak dłoni. Wygląd mojej klatki piersiowej bardziej mnie kryguje, czy moja szczupłość. Natomiast dłoń nigdy nie stanowiła mojego problemu, nawet to, że jest szczuplejsza, w ogóle mi nie przeszkadza. Kiedyś mieliśmy w rodzinie podejście do zrobienia przeszczepu dłoni we Francji, ale gdy wyobraziłem sobie, jak to ma wyglądać, co się stanie potem z moją obecną dłonią… To się wkurzyłem i powiedziałem „nie”.
W latach osiemdziesiątych niepełnosprawności w Polsce się nie pokazywało, nie mówiło o niej wiele. Moja niepełnosprawność zawsze była widoczna. I dobrze, bo po pierwsze ludzie się opatrzyli, a to sprawiło, że ja się z tym oswoiłem. Od zawsze czułem, że ludzie się na mnie patrzą i nie mam z tym problemu. Wręcz odwrotnie, czułbym dyskomfort, gdybym był bardziej transparentny, że wtedy mnie nie widać.
To stąd tak częsta zmiana pana wizerunku? Dopiero co broda i krótkie włosy, chwilę później bez brody i w długich włosach...
Mam dużą lekkość, jeśli chodzi o mój wygląd. W związku z moją niepełnosprawnością musiałem wiele rzeczy w dzieciństwie przepracować. Sam się obcinam i dokonuję zmian fryzury. Ludzie nie wierzą, że tak szybko rosną mi włosy, ale tak jest.
Czuje pan misję – choć nie każdy lubi to słowo – aby pokazywać innym osobom z niepełnosprawnością, że można i trzeba żyć aktywnie? Czy to po prostu samo się dzieje?
Ja lubię to słowo. Myślę, że i tak, i tak. Z jednej strony mam cechy przywódcze, łatwo mi zarządzać, łączyć ludzi, zrobić coś z niczego. Jak mówiłem, nie chciałem, by moja praca poszła tylko w blichtr, stąd różne moje aktywności. Stąd też m.in. projekt „Hipersprawni i kaleka moda”. Chodziło o pokazanie osób z niepełnosprawnością jako aktywnych, o odwrócenie ról. Bo przecież każdy z nas ma jakąś niepełnosprawność, bo jeśli w dzieciństwie nasi rodzice nie mieli zasobów, żeby odpowiednio nas przygotować do życia, mamy różne lęki, deficyty, wpadamy w uzależnienia, używki i to też jest jakaś niepełnosprawność.
Jest wiele osób z taką niepełnosprawnością jak moja, które są na rencie, bo wydaje im się, że nie mogą inaczej. Dlatego warto o tym mówić. Ten wywiad także nie jest dla osób z niepełnosprawnościami, ale dla osób z nieświadomościami i nieśmiałościami. Nie potrzebuję ołtarzyków w stylu "że ten biedny chłopak tak sobie poradził", ale chcę mówić o tym, że można, żeby ktoś pomyślał: „to ja też mogę”.
Dlatego też rozpocząłem nowe przedsięwzięcie, które jest skierowanie do każdego – nie ma podziału na sprawność i niesprawność. Nazywa się „Metoda Karcza” – to jest jednodniowy warsztat ze specjalistami świadomego i pogłębionego budowania swojego wizerunku. Chcę wzmacniać ludzi, osłabiać ich lęki i wyprowadzać ich z różnego rodzaju niesprawności, nie tylko niepełnosprawności.