Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
- Pośród ogromnej tragedii dzieje się wiele dobra – mówi kard. Konrad Krajewski, który wrócił właśnie z ostrzeliwanego Chersonia. Była to już jego szósta misja na ogarniętej wojną Ukrainie i, jak mówi, najważniejsza. Najbardziej liczyła się obecność wśród ludzi, którzy najpierw doświadczyli wielomiesięcznej okupacji ze strony Rosjan, a teraz cierpią z powodu celowego wysadzenia tamy, co spowodowało katastrofalną powódź. – Ci ludzie są niesamowicie dzielni, ale potrzebują naszej pomocy, nie możemy przyzwyczaić się do wojny – podkreśla papieski jałmużnik.
Kard. Krajewski w Chersoniu
Gdy kard. Krajewski wraz z biskupem Zaporoża dotarł do Chersonia, przywitał ich huk ostrzałów. Zatrzymali się w łacińskiej parafii leżącej tuż nad Dnieprem. Na drugim brzegu stacjonują już Rosjanie. Z przeszło 130-osobowej wspólnoty parafialnej przed wojną teraz pozostało zaledwie dwadzieścia osób. – Gdy odprawiam dla nich Eucharystię, często słyszę przelatujące nad naszym dachem pociski, nigdy nie wiemy, gdzie spadną. Mamy świadomość, że to może być ostatni moment, jest trudno, ale jest z nami Bóg – mówi ks. Maksym Padlewski. Pochodzi z Chersonia. Parafia, w której pracuje, jest jego rodzinną, tam w 2010 roku przyjął święcenia kapłańskie i z czasem został proboszczem.
– Pokazałem kard. Krajewskiemu moją ziemię, która została tak bardzo zraniona i dzielnych ludzi, którzy nie chcą uciekać, tylko pragną odbudować swe domy – mówi Aletei ukraiński kapłan. Papieski jałmużnik wyznaje, że nigdy wcześniej z takim przejęciem nie śpiewał suplikacji. – Wołanie „Święty Boże, święty mocny”, kiedy obok padają rakiety, sprawia, że ta modlitwa jest jak najbardziej szczera: „od nagłej niespodziewanej śmierci wybaw mnie Panie”, bo nie wiadomo, kto do następnego dnia się tutaj ostatnie – mówi kard. Krajewski.
O wysadzeniu tamy w Nowej Kachowce Ojciec Święty dowiedział się w czasie swego pobytu w szpitalu. Gdy zapytał jałmużnika, czy ten gotowy jest pojechać w jego imieniu do Chersonia usłyszał, że nie czuje się gotowy, ale musi jechać, bo codziennie czyta Ewangelię. – Oni nieludzko cierpią, Franciszek chciał im przez moją obecność powiedzieć, że chce być blisko nich, by wiedzieli, że on o nich pamięta i jest dla nich ojcem – mówi kard. Krajewski. Była to kolejna podróż typowo duszpasterska, bycie pośród tych, którzy cierpią, bo to robił każdego dnia Chrystus.
Logika Ewangelii
- Wiemy, że wychodził jak taka fabryka dobra i przez cały dzień, od samego rana do wieczora szukał ludzi, którym mógłby pomóc. Wiec włączając logikę Ewangelii, jadąc tam, będąc pośród ludzi, jest się w środku Ewangelii – mówi papieski jałmużnik. Podobnie jak w czasie poprzednich pięciu misji sam prowadził busa wyładowanego po brzegi lekarstwami i środkami sanitarnymi. Trasa z Watykanu do Chersonia to ponad 3250 km. Za nim podążał tir wyładowany żywnością. Był to już 107. transport pomocy, który wyjechał z Watykanu od początku pełnoskalowej wojny. – Możemy pomagać dzięki dzielnym ukraińskim kierowcom, którzy z narażeniem życia dostarczają pomoc swym rodakom i tym wszystkim, którzy przekazują fundusze na charytatywne konto Ojca Świętego – mówi z wdzięcznością jałmużnik.
- Kardynał mało śpi, dużo się modli i ciężko pracuje. Nie szczędzi sił i zdrowia dla sprawy Bożej – wylicza biskup Zaporoża, który towarzyszył mu na Ukrainie. Bp Jan Sobiło wyznaje, że wielkim świadectwem dla niego jest to, iż kiedy inni jeszcze śpią, kardynał już zaczyna dzień w kaplicy i od Jezusa czerpie siły na cały ciężki dzień. Nawet kiedy trwa ostrzał, ze spokojem sprawuje Eucharystię.
– Ludzi poruszała jego bezpośredniość, to że wyglądał bardziej na zwykłego kierowcę niż hierarchę z Watykanu i że miał czas dla każdego. Byli poruszeni tym, że zamiast pojechać na jubileusz jednego z ukraińskich biskupów wybrał bycie z biednymi. Wydawał posiłki dla powodzian i ratowników oraz osobiście rozładowywał transport tak potrzebnych tam teraz łóżek, bo woda zabrała tym ludziom wszystko i nie mają nawet na czym spać – opowiada bp Sobiło.
Zobacz zdjęcia z wizyty kard. Krajewskiego w Chersoniu:
Poruszające spotkania z ludźmi
Najtrudniejszym doświadczeniem był wyjazd w kierunku wysadzonej tamy, na tereny, które najbardziej ucierpiały w wyniku wysokiej wody. Wiele domów było wykonanych ze zbitych desek wypełnionych gliną. Po nich praktycznie nic nie pozostało. To są ubogie stepowe tereny Ukrainy, gdzie ludzie żyją głównie z rolnictwa. Zniszczenie upraw przez wodę zapowiada kolejny trudny czas.
– Wcale nie było łatwo wjechać z pomocą na zalane tereny, bo co parę kilometrów było wojsko, które sprawdzało wszystkie dokumenty. Boją się rosyjskich grup dywersyjnych, ponieważ to jest teren tuż przy linii frontu. Nie mamy samochodów terenowych, więc bardzo musieliśmy uważać, żebyśmy sami nie utknęli, bo nadal jest tam bardzo dużo wody - opowiada kard. Krajewski. Wspomina, że jechał przez takie tereny, gdzie samochód do połowy się zanurzał w wodzie, też mostami pontonowymi, bo dawne mosty są zniszczone. - Spotkaliśmy tam grupę mieszkańców, którzy niedowierzali, że ktoś o nich pamięta, że ktoś z nimi jest. Rozdałem wszystkim różańce Ojca Świętego, natychmiast je ucałowali i założyli na szyję, by ich chroniły – wspomina jałmużnik.
Gdy pytam o szczególne spotkanie tych dni mówi o sołtysie jednej z zalanych wiosek. Mężczyzna poszedł na ochotnika na wojnę. Został ranny pod Kijowem. Pocisk roztrzaskał mu połowę twarzy, stracił oko a pod skórą ma tytanową protezę. Wrócił do swej wioski na kilka godzin przed tym jak zajęli ją Rosjanie. – Opowiadał mi o tym, jak przez osiem miesięcy ukrywał się w trzcinach i w lesie, żeby go nie znaleźli, ponieważ żołnierz, który walczył przeciw Rosjanom, jest od razu do eliminacji. Jak wyszli, to się ujawnił i cała miejscowa ludność od razu wybrała go na sołtysa. I to właśnie on teraz organizuje pomoc, bo jak mówił tylko dlatego żyje, że Pan Bóg mu życie darował. I teraz robi wszystko, żeby pomagać swoim ludziom – wspomina kard. Krajewski.
W Chersoniu odwiedził grekokatolików, łacinników i prawosławnych. Był także w miejscowym szpitalu, a raczej w tym co po nim zostało, bo został zbombardowany. Wyznaje, że myślał, iż widział już całe zło obecnej wojny modląc się przy zbiorowych mogiłach w Buczy czy będąc świadkiem ekshumacji w Iziumie. – Teraz doświadczyłem bezsensownego zła. Jadąc z Mikołajowa do Chersonia cały czas trwał ostrzał kilometr od naszej drogi. Zastanawiałem się po co Rosjanie to robią, skoro tam nic już nie ma, dlaczego próbują wszystko co się da zrównać z ziemią. To jest jakaś nieprawdopodobna zemsta na narodzie ukraińskim. Jest to dla mnie przerażające – mówi jałmużnik.
Przypomina zarazem, że Pan Jezus zmartwychwstał i zwyciężył. – Wiem, że jestem po dobrej stronie i że dobro zwycięży. Inaczej bym tu nie przyjechał – mówi. Wyznaje, że z Chersonia zabiera ze sobą wspomnienie tak wielu ludzi, którzy od szesnastu miesięcy są tak straszliwie udręczeni, ale w ich oczach widać nadzieję. – Oni dziękują za każdy gest dobroci, miłości, obecności – mówi. W odwiedzanych po drodze wspólnotach zostawiał perłowe papieskie różańce prosząc, by pielgrzymowały po rodzinach z modlitwą w intencji pokoju.