Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Ks. Piotr Jarosiewicz zdaje sobie sprawę z tego, że siecią współczesnego świata jest internet. Jego kanał na TikToku to prawdziwa kopalnia wiedzy na temat Boga i Kościoła: 2000 pytań, live’y, liczne filmiki, teledyski i… blisko 280 tys. obserwujących i 8 milionów lajków. Niżej publikujemy fragment jego książki "Boża sieć Wi–Fi. Jak z odwagą mówić światu o Ewangelii" (eSPe, 2023).
Czy mógłby przywołać ksiądz jakieś ciekawe anegdoty z czasów szkolnych?
Kiedy poszedłem do liceum – a trzeba dodać, że nasza szkoła nie była wcale taka mała, liczyła około 400 uczniów – jednym z ważniejszych wydarzeń na samym początku roku były wybory władz do samorządu szkolnego. Nie wiem, jak to się stało, ale moi koledzy zaczęli mnie namawiać: „Ej, Piotrek, weź wystartuj”. Oczywiście nikt nie mówił tego na serio, bo przecież to niemożliwe, by przewodniczącym szkoły został pierwszak. A mimo to zrobili mi kampanię: w całej szkole porozwieszali plakaty promujące moją osobę – oczywiście wszystko tylko dla beki. Miała to być tylko taka akcja dla żartu. Musielibyście więc widzieć zdziwienie na mojej twarzy, gdy okazało się, że ostatecznie ja te wybory wygrałem i zostałem – jako pierwszak – przewodniczącym szkoły. To było niesamowite doświadczenie! Od samego początku współpracowałem więc z wieloma nauczycielami i starszymi kolegami, którzy co najmniej od roku czy dwóch oddawali sprawom szkoły całe swe serce, czas i talenty. Wielu ze starszych kolegów było olimpijczykami czy po prostu bardzo zdolnymi uczniami. Miałem więc świadomość, stojąc na czele samorządu, że jest to wielka szansa, ale i wyzwanie. Poprzeczka została postawiona bardzo wysoko.
To nie znaczy, że byłem przykładem wszelakich cnót. Jasne jest, że jak na młodego chłopaka przystało, czasem odstawiałem z kolegami niezłe numery. I tak, gdy przyszła wiosna, a wraz z nią dzień wagarowicza, z moim serdecznym kumplem Danielem zaczęliśmy namawiać całą klasę, by dać dyla i uciec z lekcji w drugiej połowie dnia. Pamiętam, że na pierwszych godzinach mieliśmy plastykę, a potem była przerwa. A po przerwie – fizyka i historia, a więc przedmioty nie najłatwiejsze, a do tego nauczyciele – powiedzmy – starszej daty. Przez dwie godziny wierciliśmy naszym kolegom i koleżankom dziurę w brzuchu i tłumaczyliśmy, że opuścić kilka ostatnich lekcji jest dobrą tradycją w dzień wagarowicza. Ale tak na serio nie dopuszczaliśmy takiej możliwości i nie sądziliśmy, że ktokolwiek nas posłucha.
Jakież było więc nasze zdziwienie, gdy po długiej przerwie weszliśmy z Danielem do sali, gdzie miała się odbyć lekcja historii, i gdy okazało się, że jesteśmy tam tylko my i pani profesor. Jak już powiedziałem, nasza nauczycielka historii nie należała do osób, którym tego typu żarty przypadłyby do gustu. Koleżanki i koledzy, którzy uciekli tego dnia, mieli u niej przechlapane – z tego, co pamiętam, każdy dostał uwagę – za to my nieoczekiwanie staliśmy się przykładnymi uczniami, którzy tamtego dnia za jakąś błahostkę dostali po piątce. To była chyba moja pierwsza w liceum piątka z historii. Pani profesor była bardzo wymagająca i nigdy wcześniej nie dostałem tak wysokiej oceny.
Nie muszę natomiast wyjaśniać, co działo się następnego dnia. Trudno było wytłumaczyć kolegom, że sprawy przybrały nieoczekiwany obrót i że to wydarzyło się w zasadzie zupełnie przypadkiem.
Czasem, co tu dużo mówić, zdarzały nam się szczeniackie wybryki. W liceum mieliśmy nauczycielkę, która pisała kredą po tablicy, a potem zdarzało jej się wkładać palce do ust. Cóż, każdy ma swoje dziwactwa. Ja też. Więc pewnego dnia kupiliśmy paczkę kredy, ładnie ją zapakowaliśmy i dołączyliśmy bilecik z hasłem: „Smacznego”. Był to oczywiście żart poniżej jakiegokolwiek poziomu, a konsekwencje były poważne – sprawa trafiła do naszej wychowawczyni, która na domiar złego była wicedyrektorem szkoły.
Jest taki świetny utwór Luxtorpedy – „Wilki dwa”. Są w nas dwa wilki: dobry i zły. I wygra ten wilk, którego lepiej karmimy. Szkoła to taki czas, gdy kształtuje się osobowość młodego człowieka i gdy te dwa wilki walczą ze sobą niekiedy do przesady. Czasem jest się przewodniczącym szkoły i wykonuje się poważne i odpowiedzialne zadania, a czasem nie dorasta się do powierzonych funkcji i robi się zupełne głupoty. To normalne… Trzeba dojrzeć, by z perspektywy czasu zrozumieć, co w życiu było OK, a co było poniżej poziomu.
W tym procesie dorastania niesamowicie ważną funkcję pełnią nauczyciele. A ja miałem to szczęście, że spotkałem na mojej drodze wielu nauczycieli, którzy byli dla mnie mistrzami i od których uczyłem się nie tylko wiedzy, ale przede wszystkim bycia człowiekiem. Kapitalna pod tym względem była nasza wychowawczyni w liceum – osoba bardzo twórcza, otwarta i stawiająca konkretne wymagania. Pani profesor zawsze nam tłumaczyła, że zadania, jakie stawia przed nami życie, są wyzwaniem, które należy podjąć. One nie mogą nas paraliżować. I faktycznie raz po raz nasza nauczycielka stawiała przed nami różne wyzwania. Kiedy przyszedł czas studniówki i zastanawialiśmy się, którą salę wynająć, nasza profesor powiedziała nam: „Nie sztuka wynająć gotowe pomieszczenie! Jesteście uczniami szkoły artystycznej, sami przygotujcie wystrój”. Do dziś pamiętam, ile frajdy i pozytywnych emocji dała nam nasza ostatnia wspólna praca artystyczna. To są właśnie te momenty poza lekcjami, w których umacniają się przyjaźnie i znajomości. I nasza profesor doskonale to wiedziała. Często zapraszała nas do swego gabinetu dyrektora i sama przygotowywała nam kanapki. Wyobrażacie to sobie? W wielu szkołach taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia, a my chodziliśmy do gabinetu naszej profesor i dyrektor w jednej osobie na pyszne kanapki. To jedna z tych sytuacji, które niesamowicie kształtują relacje międzyludzkie i które ja zapamiętam do końca życia.
Ktoś kiedyś powiedział, że na Mount Everest nie wchodzi się przypadkiem. Żeby wejść na Mount Everest, trzeba się do tego przygotować – trzeba być świetnym alpinistą. Ale alpinistą nikt nie zostaje w ciągu jednego dnia. Podobnie jest ze sztuką budowania relacji i bycia człowiekiem. To umiejętność, do której dochodzimy latami. Dziś mam świadomość, jak wiele w tej kwestii zawdzięczam mojej szkole i nauczycielom.
Jakie w latach szkolnych miał ksiądz hobby i zainteresowania?
Odkąd pamiętam, grałem w piłkę nożną. Najpierw w klubie AZS AWF Biała Podlaska. Później w czwartoligowym klubie, do którego wszedłem jako junior młodszy. Lubiłem malować, więc poszedłem do liceum plastycznego. Umiejętności plastyczne są mi dziś bardzo przydatne w życiu kapłańskim – sam potrafię zaprojektować plakaty, grafikę, wydruki na koszulki i inne rzeczy. Zawsze lubiłem też śpiewać i grać na instrumentach, więc rodzice zapisali mnie do chóru, a dzięki braciom nauczyłem się grać na gitarach: elektrycznej, klasycznej i basowej. Równolegle pojawiła się fascynacja liturgią, więc dołączyłem do liturgicznej służby ołtarza, a także do oazy.
Nasze talenty nie biorą się znikąd. Ważne jest spotkać w życiu ludzi, którzy rozbudzą w nas iskrę pasji i dzięki którym odkrywamy, że lubimy coś robić i jesteśmy w tym dobrzy. Dla mnie kimś takim byli przede wszystkim moi rodzice, którzy nie tylko dostrzegali moje talenty, ale również tak kierowali moim życiem, by te talenty mogły się rozwijać. Jestem im za to ogromnie wdzięczny.
Jaki sport ksiądz uprawiał w latach szkolnych?
Jak już powiedziałem, jako dziecko grałem w piłkę nożną w klubie AZS AWF Biała Podlaska. Do dziś bardzo lubię grać w piłkę, biegać, jeździć na rowerze czy pływać. Częste treningi nauczyły mnie jednego: jeśli stawiasz sobie w życiu konkretny cel, który ma dla ciebie prawdziwą wartość, jesteś w stanie poświęcić godziny, dni, tygodnie, a nawet lata, by osiągnąć to, co zamierzyłeś. Co więcej, jeśli twój cel jest dla ciebie prawdziwą wartością, wówczas całe swoje życie dostosowujesz do tego, co jest ważne i do czego dążysz. Ktoś mógłby sądzić, że piłka nożna to tylko zwykła rozrywka. Nic bardziej mylnego. Sport to pewien styl życia. Jeśli wchodzisz w to na serio, sport zaczyna kształtować całą twoją osobowość. Wiesz, że na pewne rzeczy możesz sobie pozwolić, a na inne nie. Bierzesz pod uwagę dietę, sen, zdrowy tryb życia – wszystko to ze względu na wartość, jaką sobie określiłeś jako twój cel. Jako sportowiec wiesz, że masz być najlepszy na świecie, dlatego całe życie staje się bardziej uporządkowane i ukierunkowane na konkretny cel. Sport wyrabia w nas systematyczność i sumienność, a to przekłada się na wszystkie inne płaszczyzny osobowości.
Ktoś kiedyś powiedział, że nasze życie ze wszystkimi jego aspektami przypomina trochę kostkę Rubika – różne płaszczyzny życia to kolejne ścianki kostki. Nie sztuka układać kolory tylko na jednej ściance, trzeba brać pod uwagę układ całej kostki. Jedną ścianką jest na przykład sport, czyli troska o nasze ciało; inną – aspekt intelektualny, czyli to, co wiemy i czego się uczymy; jeszcze inną – relacje z ludźmi i moralność; jeszcze inną – duchowość i relacja z Bogiem. Nie sztuka zająć się tylko jedną ścianką kostki. Rzecz polega na tym, by ułożyć całą kostkę.
Dziś, kiedy jestem księdzem, sport jest dla mnie również możliwością docierania do ludzi, których w kościele na co dzień bym nie spotkał. Kiedy gram na boisku, inni piłkarze wiedzą, że jestem księdzem. To jest okazja, by czasem jako kapłan dać świadectwo. Przywołam taką anegdotę… Kiedyś pewien zawodnik mówi do mnie: „Jak to możliwe? Jak ksiądz to robi?”. Ja na to: „Ale co? O co dokładnie chodzi?”. „No przecież ja specjalnie księdza sfaulowałem, żeby sprawdzić księdza reakcję. A ksiądz nie tylko nie przeklina, ale też zachowuje spokój ducha. Skąd ksiądz ma taki pokój?”.
Ja wiem, gdzie jest źródło mojego wewnętrznego pokoju. Codziennie wygospodarowuję czas, by czytać Pismo Święte, a tam jest jasno napisane: „Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście” (Pwt 30,15). Bóg daje nam wybór, decyzja należy do nas. A sport to kształtowanie nie tylko ciała, ale i charakteru, emocji, umiejętności właściwego reagowania i podejmowania właściwej decyzji – tak, by ta nasza kostka Rubika była dobrze poukładana.
Pamiętam Ariela Borysiuka, który grał swego czasu w Legii Warszawa, a pochodzi z Białej Podlaskiej. Czasem mówił, że kładzie się spać o 21.00. Nie idzie na dyskotekę, wyłącza telefon i idzie spać, bo jego ciało ma być zregenerowane. Dlaczego? Bo on był w Legii Warszawa i wiedział, co chciał osiągnąć. Ze względu na cele, które sobie założył, z różnych rzeczy świadomie rezygnował. Czy to boli? Owszem. Ale na tym właśnie polega konsekwentne dążenie do celu. Powoli, systematycznie, świadomie i zawsze do przodu… Święty Paweł napisał w jednym ze swych listów, że wszyscy biegną, ale tylko jeden zawodnik zdobywa nagrodę. Więc tak biegnijmy, żeby ją zdobyć. Nie tylko mamy znaleźć się w pierwszej dziesiątce, ale mamy być pierwsi.