Kolorowe parasolki na warszawskim Nowym Świecie kojarzy chyba każdy mieszkaniec Warszawy. Ale mało który wie, że za oryginalną dekoracją kryje się wyjątkowo miejsce.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Uśmiech lepszy niż kawa
Droga do „Pożytecznej” wiedzie krętymi schodami w górę. W środku miękkie kanapy, kolorowe poduszki i mnóstwo rysunków. Cukiernicze dzieła sztuki kuszą zza lady, a po całym miejscu roznosi się przyjemny zapach świeżo parzonej kawy. Niewysoka, drobna kobietka wita mnie serdecznie, chociaż przyszłam sporo przed czasem. Pierwsze, co widzisz, kiedy ją spotykasz, to wielki, energetyzujący uśmiech. Energetyzujący nawet bardziej niż ogromny kubek kawy, które właśnie dostaję.
Blanka Popowska jest prezeską Fundacji „Też chcemy być” stworzonej przez rodziców dzieci z niepełnosprawnością intelektualną. Jej celem było zadbanie o edukację i rozwój dzieci. A także stworzenie miejsc pracy dla nich, bo rynek jest zamknięty na osoby z zespołem Downa, autyzmem czy inną niepełnosprawnością.
Na początku ktoś wpadł na pomysł „Prezentowni” – sklepu z oryginalnymi, ręcznie robionymi przez dzieciaki prezentami. Ale później padła propozycja otworzenia kawiarni. Nie było łatwo – od momentu powstania idei do jej realizacji upłynęło kilka długich lat. W tym czasie wszyscy się uczyli – jak rozkręcić biznes, pozyskać odpowiednie fundusze. Ale najwięcej musiały nauczyć się dzieciaki. „Zaprawą” były dla nich wielkie konferencje (obsługa szatni, catering) czy maratony, podczas których podawały zawodnikom wodę i banany. „To była nauka pracy w stresie” – podsumowuje Blanka.
Blanka na 1000 proc.
Idea „Pożytecznej” jest taka, że prócz osób z niepełnosprawnością intelektualną angażują się tu ich rodzice. Oczywiście na tyle, na ile mogą, bo zaangażowanie ma sens tylko wtedy, jeśli się tego naprawdę chce. Blanka przychodzi codziennie. „Jestem tu na 1000 proc. Ze względu na Pożyteczną odrzuciłam ciekawą propozycję pracy w korporacji” – przyznaje bez cienia goryczy.
Naprawdę, nie żałuje? Nie mogę uwierzyć. „Ale to jest cudne! Nigdy nie żałowałam. Nigdy tak ciężko fizycznie i umysłowo nie pracowałam. Piekę ciasta, gotuję zupy. Jestem marketingowcem, PR-owcem. Jestem tu każdego dnia, po dwanaście godzin lub dłużej” – opowiada z uśmiechem. I dodaje: „Wiem, że to miejsce nie upadnie. Rozwija się. Jest już rozpoznawalnym puntem na mapie Warszawy. Kiedy wracam do domu zmarnowana, to śmieję się sama z siebie, ale nigdy nie zapytałam, po co mi to było”.
Wiadomo po co. To miejsce także dla jej syna. Drugie dziecko. Ciąża rozwijająca się prawidłowo. I trudny poród, kleszczowy, który oboje ledwo przeżyli. A po nim wyrok: niepełnosprawność. „Paweł jest cudowny. Bystry, dowcipny. To cwaniak i podrywacz, ale nigdy nie nauczy się tabliczki mnożenia. Czyta ze zrozumieniem, ale powoli. Ma fioła na punkcie dubbingu. Jest aktorem teatru, gra świetnie” – zachwala dumna mama. I wspomina, jak się wzruszyła, kiedy na próbie generalnej w Instytucie Teatru zobaczyła, jak doskonale radzi sobie na scenie.
Trudności? Nie interesują mnie!
Pytam, czy nie jest wkurzona, że państwo nie tworzy takich miejsc dla niepełnosprawnych intelektualnie. Że musiała sama rzucić pracę, by stworzyć miejsce pracy dla syna i podobnych dzieciaków. Blanka odpowiada, że ten etap ma już za sobą. A właściwie to ona nigdy nie była wkurzona. „Zawsze wiedziałam, że muszę coś zrobić. Umożliwić synowi w miarę normalne życie. Paweł jeździ konno, na łyżwach, nartach, sam porusza się po mieście” – wylicza.
Zdaniem Blanki, wiele matek chorych dzieci jest wkurzonych, ale nie w pozytywny sposób, który byłby motorem działania. „To takie wkurzenie-biadolenie, żeby państwo coś mi dało. A ja nie chcę, żeby mi dało, tylko żeby mi nie przeszkadzało” – mówi trochę przekornie. „My jesteśmy w stanie wiele poświecić dla naszych dzieci. Wolałabym oczywiście, żeby w Polsce przyjęto część szwedzkich rozwiązań – skoro wykonałam dużą robotę za państwo, to ono ułatwi mi życie” – dodaje.
A może to wkurzenie to także efekt niepogodzenia się z tym, że mam chore dziecko. Bo dlaczego akurat ja? Dlaczego nie ktoś inny? „Im szybciej człowiek się pogodzi, że cudu nie będzie i zacznie działać, rehabilitować, przygotować dziecko do życia, tym lepiej” – odpowiada Blanka. Przyznaje jednak, że czasem widywała matki z dziećmi bardziej chorymi niż jej Paweł i dziękowała, że z nim jest „tylko” tyle. „Wyznaczyłam sobie cel, nie interesują mnie trudności. To jest moje wkurzenie” – deklaruje.
Niepoprawna optymistka i Czarny Roman
Blanka to szalona, niepoprawna optymistka. Najpierw zamawia remont podłogi, żeby dzieciaki miały gdzie uczyć się tańca, a później zastanawia się, kto za niego zapłaci. A jakiś Anioł Stróż czy św. Mikołaj zawsze się znajduje. Jak na przykład wtedy, kiedy termin zapłaty zbliżał się nieubłaganie, a na konto „Pożytecznej” wpłynął niespodziewany przelew. Dokładnie na tyle, na ile opiewał rachunek. Dobro przyciąga dobro.
I pokręconych ludzi, jak Czarny Roman, którego zna cała Warszawa. Wysoki, starszy mężczyzna, często ubrany jak kolorowy ptak. Najpewniej z poważnym zaburzeniem psychicznym. Przechadza się po Starówce, jak po swojej dzielni, czasem coś pokrzyczy. Ze sklepów i restauracji go przeganiają. Bo śmierdzi i zaczepia klientów. Do „Pożytecznej” przychodził się myć. Ale robił straszny bałagan. Porozmawiała z nim Blanka, opowiedziała o lokalu. Odtąd Roman szczerze im kibicuje. A kiedy widzi Blankę kupującą pieczywo nieopodal, krzyczy na cały świat, że to „pani pożyteczna”.
Na moje pytanie, czy „pożyteczna” Blanka czuje się kobietą spełnioną, przecząco kręci głową. „Ja dopiero się spełniam!” – mówi z energią, której może pozazdrościć jej niejeden nastolatek. Przed Blanką jeszcze jedno poważne przedsięwzięcie. „Musimy, już tak na poważnie, zorganizować naszym dzieciakom przyszłość, kiedy nas, rodziców, już nie będzie”. „Zorganizować mieszkania niedaleko siebie. Nie zostawić ich z niedokończonym problemem. Ich i ich starszego rodzeństwa” – konstatuje Blanka. Wtedy będzie mogła powiedzieć, że jest spełniona.