Zachodzimy w upragnioną ciążę. Myślimy o tym, gdzie będzie stało łóżeczko, kupujemy malutkie ubranka, dzielimy się radosną nowiną. Wszystko to bardzo przyjemne. Aż nagle naszą sielankę przerywa kilka słów lekarza: „Pani dziecko może mieć poważną chorobę genetyczną”. Trach. Błogostan rozpada się na części.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Nasza historia
To była nasza kolejna ciąża. Wcześniej syn urodził się zdrowy, a całe 9 miesięcy to książkowa droga do szczęśliwego porodu zdrowego, różowego bobasa, który dostał najwyższe noty w skali Apgar. Trudno było myśleć, że następnym razem może być inaczej; przecież jesteśmy młodzi i zdrowi.
Jeszcze przed końcem 12. tygodnia ciąży miałam dwa USG, które nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Do tego zasadniczego, wykonywanego standardowo około 12. tygodnia, nie podchodziłam więc zbytnio zestresowana. Skupienie podczas badania odbierał też syn, który dość głośno czekał z tatą za drzwiami gabinetu.
Słowa lekarza spadły na mnie trochę jak wiadro zimnej wody. „Niestety obraz USG nie wyszedł prawidłowy. Pani dziecko może mieć poważną chorobę genetyczną” (pominę tu jej nazwę – chodzi o jedną z kilku chorób powodowanych odchyleniem chromosomalnym.) Lekarz dał mi skierowanie na dokładniejsze badania na cito. Tydzień czekania.
To był tydzień, kiedy nie było wieczoru, żeby nie zasnąć z mokrymi oczami. Tydzień przemyśleń i wielu pytań. Najdłuższy tydzień w moim życiu. I nadszedł wreszcie ten dzień. Na badanie weszłam cała blada. Położyłam się, patrzyłam na ekran USG i czekałam na jakiekolwiek słowo lekarza. „Wskazane niepokojące parametry są prawidłowe. Dziecko jest zdrowe”.
Pierwszy raz popłakałam się w gabinecie lekarskim. Może to nawet nie był płacz, ale szloch, bo lekarz poprosił, żebym przestała się trząść, gdyż musi dokończyć badanie. Trudno powiedzieć, co wyrażały te łzy: ulgę, szczęście, wdzięczność. Przez kilka kolejnych dni nie mogłam się pozbierać. Czułam, jakbym dostała nieokreślony dar. Co dokładnie ten tydzień zmienił w moim życiu?
Przestałam wymagać czegokolwiek
Może to banalne, ale od początku ciąży bardzo chciałam, żeby to była dziewczynka. Nie wiem, jak to jest, po prostu jest w tobie niezwykłe pragnienie córki. Pierwszą ciążę straciliśmy, a była to właśnie dziewczynka. Potem urodził się zdrowy syn. Kochany całym sercem. Ale tęsknota za moją dziewczynką wciąż była w sercu.
Kiedy lekarz zostawił mnie z przypuszczeniem tak poważnej choroby dziecka, pragnienie to wydało mi się tak trywialne i naiwne. Tak jakby kupowanie malutkich sukieneczek w kwiatki albo szykowanie uroczego dziewczęcego pokoiku miało mi dać szczęście. Bardzo się myliłam.
Przestałam czegokolwiek „wymagać” od mojego dziecka. Miałam wrażenie, że pokochałam je wówczas milion razy bardziej. Chciałam je za wszelką cenę ochronić, niezależnie od tego, czy jest chłopcem, czy dziewczynką. Nie miałam jednak śmiałości prosić o to, by diagnoza się nie potwierdziła. Jedyne słowa modlitwy, jakie mi wówczas towarzyszyły, to: „bądź wola Twoja, Panie”. Chociaż w głębi serca byłam przerażona.
Prawdziwy strach o życie dziecka
Nie czuję się godna porównywać z rodzicami, którzy wychowują dzieci niepełnosprawne. Prawdopodobnie nawet w kilku procentach nie jestem w stanie sobie wyobrazić tego, ile pytań sobie zadali, ile nocy przepłakali, ile miłości i poświęcenia kosztuje ich towarzyszenie swoim dzieciom w walce o lepsze życie.
Dla nas to był tylko tydzień. Dla nich dziewięć miesięcy strachu przed tym, jak to będzie, a potem wzięcie na swoje barki doświadczenia, które zostało im dane. Mimo wszystko jestem wdzięczna, że dane mi było chociaż przez ułamek sekundy doświadczyć tego strachu. Dzięki temu nigdy nie spojrzę na rodzinę z niepełnosprawnym dzieckiem w taki sam sposób.
Dziękować za niezwykłą zwykłość
Najważniejsze, czego nauczył mnie ten tydzień, to odczuwanie wdzięczności za rzeczy zwyczajne. Czasami potrzebny jest nam jakiś brak, żeby docenić wartość tego, co z pozoru wydaje nam się normalne.
Zdrowie, rodzina, dzieci, dobra praca, swoje cztery ściany… Wydaje się czasem czymś banalnym, prawda? Czymś, co jest nam dane od tak. Bo tak chcieliśmy, bo na to pracowaliśmy, bo mieliśmy to zapisane na liście marzeń. Otóż nie. Każda ta rzecz to jest właśnie szczęście. Błogosławieństwo, za które dzień w dzień powinniśmy dziękować.
Czytaj także:
Co czuje mama chorego dziecka? Wstrząsający spot kanadyjskiej fundacji
Czytaj także:
Historia małej dziewczynki chorej na raka
Czytaj także:
Papież: rodzice chorych dzieci nie potrzebują aborcji, ale pomocy