separateurCreated with Sketch.

Zakrystia w plecaku, brudny habit i ubłocone buty: polscy franciszkanie na misjach w Ugandzie [rozmowa]

POLSCY FRANCISZKANIE W UGANDZIE
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Małgorzata Bilska - publikacja 04.04.21, aktualizacja 28.11.2023
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Boże Ciało: byłem w jednej z najmniejszych i najuboższych kaplic, gdzie zwykle gromadzi się ok. piętnastu osób. Padał deszcz, przyszło osiem: troje dorosłych i pięcioro dzieci. Do Komunii przystąpiły dwie osoby i ja… Kiedy wracałem, przychodziło mi na myśl, że mogłem jednak zostać w Polsce.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Z braćmi Piotrem Mpiima Dąbkiem OFMConv i Józefem Mulindwa Matułą OFMConv, misjonarzami w Ugandzie, rozmawia Małgorzata Bilska.

Dlaczego franciszkanie wyjeżdżają do Ugandy?

Małgorzata Bilska: Czemu wybraliście Ugandę jako kraj misyjny?

Piotr Dąbek OFMConv: W 2013 r. pojechałem na tydzień do naszej pustelni w Kalwarii Pacławskiej na „rekolekcje pustyni”. Bez elektryczności, bieżącej wody itd. W czasie modlitwy przeczytałem fragment o Abrahamie, któremu Pan Bóg powiedział: Wyjdź ze swojej ziemi ojczystej.

Nigdy wcześniej nie przeżywałem tak tych słów. Zapadły we mnie głęboko… Nie mogłem spać. Chodziłem z nimi do końca rekolekcji… Po powrocie do klasztoru rozmawiałem z kierownikiem duchowym.

Dowiedziałem się, że w 2012 r. Kapituła Zakonna uznała Ugandę za priorytetową placówkę misyjną. Dlatego ją wybrałem. Byłem jednak wtedy odpowiedzialny za powołania w prowincji krakowskiej. Kiedy 3 lata później skończyła się moja kadencja, dostałem zgodę na wyjazd.

Józef Matuła OFMConv: Ja zawsze myślałem, że zostanę w Polsce, będę katechetą. Wiedziałem, że zakon jest misyjny i myślałem, że to coś pięknego wyjechać na misje – całkowicie poświęcić się Bogu. Jak Abraham, który za Jego głosem poszedł do krainy, której w ogóle nie znał.

Nie miałem wtedy odwagi. W 2012 r., po moich święceniach kapłańskich, ówczesny prowincjał zaproponował mi wyjazd do Niemiec. Brakuje tam kapłanów. Na „misjach” w Niemczech spędziłem 6 lat. Dodało mi to pewności siebie.

Nasz obecny prowincjał, o. Marian Gołąb spędził w Ugandzie osiem lat i zachęcał wielu młodych braci do wyjazdu na misje. Poparł moją decyzję i pomógł wybrać kraj. Kiedy znalazł się brat, który zastąpił mnie w Niemczech, pojechałem na kurs języka angielskiego, a potem do Ugandy.

Brudny habit i ubłocone buty

Od początku byliście w Kakooge?

PD:  Ja byłem już we wszystkich trzech naszych placówkach misyjnych. Po rocznym kursie języka angielskiego w USA, przyjechałem do Kakooge. Potem byłem w Matugga, w sanktuarium Munyonyo w Kampali. A teraz znów jestem w Kakooge, ale tym razem jako przełożony i wychowawca nowicjuszy.

JM: Ja jestem cały czas tutaj.

W jakim języku rozmawiacie z mieszkańcami?

JM: Po angielsku i w luganda. W Ugandzie jest około czterdziestu plemion – i tyle języków (z rodziny Bantu).

PD: Luganda to język największego plemienia, Baganda (po polsku „bracia”; od tego słowa pochodzi nazwa Uganda). W luganda odprawiamy Eucharystię i trochę mówimy. Wciąż się uczymy. Często korzystamy z pomocy tłumaczy. 

O. Krzysztof Wons SDB wydał książkę o Abrahamie pt. „Koczownik Boga”. Według niego ma on bardzo dużo wspólnego ze św. Józefem – obaj byli posłuszni Bogu, porzucili dom idąc w nieznane, byli gotowi złożyć w ofierze syna itd. Wy też jesteście jakby koczownikami. Jak duża jest ta parafia?

JM: Teren zajmuje ponad 40 km2. Jest niski i bagnisty. W porze deszczowej drogi zamieniają się w rzeki i trudno dojechać do kaplic. Nasi poprzednicy mieli wielki problem z dotarciem do części wiosek i domów w buszu. Chodzili pieszo, używali roweru lub motocykla. Z czasem dorobili się auta z napędem na cztery koła.

My mamy już łatwiej. Ale jadąc na mszę musimy zabierać ze sobą wszystko, bo nie wiemy, co tym razem będzie potrzebne. Jedziemy na chrzest, a okazuje się, że ktoś umiera lub trzeba iść do chorych. W plecaku wozimy ze sobą całą „zakrystię”. To jeden z aspektów koczowniczego trybu życia.

Wozimy też ze sobą w aucie narzędzia, liny itd. Czasem musimy wyciągać je z błota. Kiedyś drzewo zagrodziło nam drogę po burzy. Na szczęście w pobliżu ktoś mieszkał. Pożyczyliśmy maczetę i ścięliśmy przeszkodę. Zanim ksiądz dojedzie tu na Eucharystię, często ma mokry i brudny habit, a buty – ubłocone.

Dwie osoby do Komunii

Bracia są więc wielofunkcyjni, a Pan Jezus na walizkach…

JM: Dokładnie (śmiech). O to chodzi. W Polsce ktoś by powiedział: Nie chce mi się. Tak daleko…? 

PD: W kieszeni musimy mieć kilogram cierpliwości. Ważne jest bycie elastycznym, bo wciąż coś nas zaskakuje. Po angielsku mówi się „flexible”. Mamy czternaście kaplic, do których regularnie dojeżdżamy.

Dla mnie „koczowniczym doświadczeniem” była celebracja Bożego Ciała parę miesięcy po moim przyjeździe. Byłem w jednej z najmniejszych i najuboższych kaplic, gdzie zwykle gromadzi się ok. piętnastu osób. Padał deszcz, przyszło osiem: troje dorosłych i pięcioro dzieci. Do Komunii przystąpiły dwie osoby i ja. To było trudne.

Pamiętałem Boże Ciało w Polsce – ogromna, barwna procesja, tysiące ludzi. U nas procesja jest w głównym kościele misyjnym, w wioskach – nie. Kiedy wracałem, przychodziło mi na myśl, że mogłem jednak zostać w Polsce.

JM: Nie ma procesji i nie ma też monstrancji.

PD: Tak. W wioskach Eucharystia jest raz w miesiącu. Wzrusza mnie natomiast świadectwo ludzi, którzy na nią czekają, nawet jeśli się spóźnimy. Tu jest etos czekania.

Grzech i zmartwychwstanie

Około 40 procent z 43 mln ludności Ugandy stanowią katolicy. Najbardziej znanym ugandyjskim katolikiem jest kontrowersyjny, charyzmatyczny ks. John Bashobora. Katolicyzm miesza się tu jednak z lokalnymi tradycjami, etyka przyjmuje się z trudem. Często się zdarza, że mężczyzna ma kilka „rodzin”. Śluby są rzadkie. Czy w czasie spowiedzi są sytuacje, że musicie wyjaśniać penitentowi na czym polega grzech?

PD: Na czym polega grzech to musimy wyjaśniać nie tylko podczas spowiedzi, ale i podczas naszych kazań i pracy katechetycznej. Czasami bijemy trochę głową w mur. Z małżeństwami faktycznie jest problem. Wiele osób żyje w nieformalnych związkach. Dzieci często nie mają kontaktu lub nie znają swoich biologicznych ojców. W wioskach to prawie normalne.

Kultura plemienna jest jeszcze bardzo zakorzeniona w umysłach i sercach tutejszych ludzi. Mimo tego oni mają poczucie grzechu, co jest zasługą misjonarzy z XIX i XX w. To jest i naszą misją, aby kształtować serca i sumienia naszych wiernych poprzez nasz przykład franciszkańskiego życia. I to staramy się robić.

Reszta grzeszy na potęgę, póki się da! (śmiech)

(śmiech) No… zobacz! Zresztą w Polsce też są ludzie, którzy w sobotę idą do wróżki czy bioenergoterapeuty, a w niedzielę na Eucharystię i nie widzą w tym problemu. Nasi parafianie wiedzą, że jak pójdą do witch-doktora (czyli szamana), muszą się wyspowiadać.

Dzieci umieją wymienić podstawowe grzechy, znają dziesięć przykazań. Jak coś ukradły i skłamały, to wiedzą, że jest to grzech. Lecz mimo tej całej ludzkiej ułomności sakrament pojednania jawi się dla nas jako cudowne doświadczenie działania Bożej łaski i miłosierdzia.

JM: Mają chęć bycia dobrym.

PD: Tak. Trzeba też wziąć poprawkę na to, jak mówią niektórzy, że „filozofia prawdy” nie zajmuje tutaj naczelnego miejsca. W moim odczuciu, jest tu bardziej „filozofia życia” i wszystko to, co jest nastawione na prze-życie.

W Europie kapłan, który głosi homilię, ma krytycznych słuchaczy. Próbują wyłapać „gdzie się gościu wykoleił” (śmiech) – „O, tu ksiądz nie miał racji!”. Szukają prawdy. Kto mówi prawdę ten ma rację. Tu jest inaczej.

Decyduje pragmatyzm?

PD: Decyduje to, kto mówi głośniej. Jak ktoś krzyczy, jest przekonujący w sile głosu, to „ma prawdę”. Może mówić bzdury, ale krzyczy, śpiewa popowe „kawałki”, tańczy, generalnie robi widowisko – ludzie za nim idą. Podoba im się to, angażują się emocjonalnie. Niestety następnego dnia ich problemy nie znikają.

Jak obchodzicie Święta Zmartwychwstania? Święconka, stawianie grobów Pańskich itd. to lokalne, polskie zwyczaje. Są podobne w Ugandzie?

PD: Według mnie nie zdążyły się jeszcze wykształcić. W Boże Narodzenie jest szopka. I choinka, zwykle z drzewa bananowego. Nie ma żadnych tradycyjnych potraw. Podstawową potrawą w wioskach jest matoke (gotowane banany) i enkoko (kurczak). Ludzie jedzą je tylko od święta.

Na Wielkanoc jest msza święta. Liturgia jest uroczysta – procesja z darami, tańce. Kościół jest wysprzątany, udekorowany. Mieszkańcy Ugandy uwielbiają wszystko, co się świeci, dlatego wieszają złote bibułki, kartki, kolorowe światełka.  

JM: Na sznurku rozciągniętym przez cały kościół wiszą girlandy. Ludzie tak je lubią, że lampki z Bożego Narodzenia wiszą czasem cały rok! Widziałem ubraną w nie figurkę Matki Bożej, ale o gustach się nie dyskutuje (śmiech).

Natomiast normalne jest to, że tęsknimy za naszymi polskimi tradycjami świątecznymi. Tutejsze zwyczaje są zupełnie inne. Mimo to radość zmartwychwstania udziela się wszystkim, a nawet bardziej tutaj na równiku.

Zapraszamy na stronę www.misje.franciszkanie.pl

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.