Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Z Kamilą Kosek, chorującą na wrodzoną łamliwość kości, rozmawia Jarosław Kumor.
Jarosław Kumor: Jest Pani niepełnosprawna od urodzenia. Czy zatem niepełnosprawność można nazwać w pani życiu krzyżem?
Kamila Kosek: I krzyżem, i darem. Krzyż to ograniczenia z nią związane w postaci barier architektonicznych oraz mentalno-społecznych. I ten krzyż psychologiczny bardziej boli.
Darem, bo myślę, że dzięki niepełnosprawności widzę więcej niż inni, żyjący w biegu. Postrzegam niepełnosprawność jako zjawisko, które uczy innych miłości, akceptacji, współpracy, empatii...
Są to wyrzeczenia i szansa na bycie bliżej Boga. Niestety dostrzegam to dopiero teraz. Przez długie lata miałam zupełnie inną perspektywę.
Właśnie. Jak przeżywała Pani niepełnosprawność jako dziecko, nastolatka?
Mieszkam w małej miejscowości niedaleko Czechowic-Dziedzic. Jako dziecko byłam wychowywana bez większego celu na przyszłość. Miałam dostęp do diagnostyki, opieki domowej i medycznej – myślę, że na wysokim poziomie.
Choruję na wrodzoną łamliwość kości. Oprócz bólu złamań i licznych operacji, byłam dość szczęśliwa, choć nieświadoma, wykluczona z grupy rówieśników, na nauczaniu indywidualnym. Nie było wtedy innej możliwości.
W pewnym momencie pojawił się zgrzyt, bo moi rówieśnicy zaczęli się zakochiwać, chodzić na imprezy, normalnie żyć, a ja byłam wciąż dużym dzieckiem. Chodziłam na spacery z babcią, która głaskała mnie po głowie. Myślałyśmy, że tak jest dobrze, ale zaczynało być źle.
Pojawiła się świadomość, że nie mogę wszędzie być, że nie mam prawa do decyzji i wyborów. W sercu zrodziła się myśl, że jestem nierokująca, nieprzyszłościowa. Przy stole rodzinnym byłam taką laleczką doczepioną do innych z konieczności. W oczach starszych osób – tylko córką swojej mamy.
Jak w tym wszystkim wyglądała Pani relacja z Bogiem, z Kościołem?
Pamiętam, że będąc po bierzmowaniu, nic nie rozumiałam. Kościół był tylko instytucją. Przyjmowałam komunię dwa razy w roku – przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą – i w zasadzie nie wiedziałam po co.
Byłam po licznych złych doświadczeniach, przeżyłam szereg miłosnych rozczarowań, a dwie czy trzy takie relacje odtrąciłam sama. Zaczęłam żyć mocno liberalnie. Postulowałam za aborcją, małżeństwami jednopłciowymi, in vitro i antykoncepcją.
Nie brzmi to dobrze, ale rozumiem, że nastąpił jakiś przełom.
Po nieudanych i niechcianych studiach oraz dziesięcioletnim agnostycyzmie trafiłam przypadkowo pod opiekę księdza, który zaczął ze mną rozmawiać. Pięć lat duchowej pracy z nim i potem trzy następne lata walki z wolą Boga sprawiły, że od niedawna wiem na swój temat coś ważnego – jestem córką Króla.
A krzyż? Czy w wyniku tego procesu coś w patrzeniu na niego się zmieniło?
Zrozumiałam, że tam umarł za mnie Jezus. To On mnie wybrał do takiego życia. On mnie kocha i we mnie wierzy. Jestem Mu potrzebna. I kiedy patrzę na krzyż, to pierwszy raz od wielu lat zaczynam płakać ze wzruszenia, bo wiem, że miłość warta jest wielu poświęceń, nawet oddania za kogoś życia.
Przez tyle lat się kłóciłam z Nim, a On bez słowa zaprzeczenia poszedł z krzyżem w drogę na śmierć, ale i zwycięstwo – nad moim grzechem. A zmartwychwstanie to moja nadzieja.
Osobiście porusza mnie fragment Ewangelii, w którym Jezus mówi, by brać codziennie swój krzyż i naśladować Go. Odnajduje się pani w tych słowach dziś, z perspektywy osoby nawróconej?
Odpowiem historią, która pewnie nie wydarzyłaby się, gdybym się nie nawróciła. Jestem osobą raczej porywczą. Nie tak dawno straciłam przyjacielską relację tylko dlatego, że naciskałam na powrót tej osoby do Kościoła. Podnoszę więc aktualnie krzyż utraconej relacji.
Wielu moich znajomych jest w odwrocie. Nie chcą Kościoła, nie chcą Boga, odsunęli się ode mnie, ale w ich miejsce przyszły nowe osoby. To mi pokazuje, że jeżeli potrafię okazać ludziom serce i życzliwość, Bóg zsyła mi ją w zamian. I to pomaga nieść krzyż pewnych strat.
Ma Pani nogę w gipsie. Ja pytam o branie codziennego krzyża, a o gipsie cisza…
Widocznie ten krzyż, jakim jest łamliwość kości, mi spowszedniał. Gips to efekt fali złamań, która co jakiś czas powraca. To zawsze uczy mnie pokory i daje ciszę na szukanie rozwiązań, co dalej. Sprawia też, że niestety zmagam się z poczuciem bycia dla innych kłopotem.
Powiedziała Pani o przewodnictwie duchowym księdza, które pomogło Pani poznać Boga i Kościół na nowo. A jak widzi Pani siebie w Kościele dzisiaj? Czy jako osoba niepełnosprawna może się pani czuć zaopiekowana duszpastersko?
W Kościele dzisiaj chcę działać i działam na miarę swoich możliwości. Mocno ograniczają mnie przestoje związane ze złamaniami, ale mimo wszystko chcę udzielać się ewangelizacyjnie. Na pewno dziś brakuje mi w tym wszystkim przewodnika duchowego.
Mam poczucie, że Kościół nie do końca wie, jak ugryźć temat osób niepełnosprawnych. Wielu księży ma kłopot z tym, jak nas wspierać i mam nadzieję, że to będzie się zmieniać. W ogóle mam nadzieję, że Kościół będzie coraz lepszy.
Chciałabym być częścią wspólnoty żywej i dynamicznej – odrodzonej z tych problemów, które dziś ją trapią. A krzyż Jezusa jest tu dla mnie najlepszym kierunkiem.