Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Bohater szczecińskiego osiedla
Marek Sidło wychowywał się w szczecińskiej dzielnicy Niebuszewo. Jego dzieciństwo nie należało do najłatwiejszych: tata uzależniony od alkoholu, trudna sytuacja finansowa rodziny. Wobec braku perspektyw, mama Marka wyjechała za granicę, do Czechosłowacji.
– Tata wszystko przepijał, bywały dni, że byliśmy głodni, wtedy zaczęły się pierwsze kradzieże. Przychodziłem do domu i mówiłem: Panie Boże, złamię tylko jedno przykazanie, «nie kradnij» – wspomina.
Jako dziecko chodził do kościoła, modlił się na różańcu. Z czasem jednak przestał wierzyć w dobro, w istnienie Boga. – Ołtarz kojarzył mi się z poczuciem bezpieczeństwa – tłumaczy w rozmowie z Aleteią.
Gdy wracał z niedzielnej mszy świętej, przed blokiem spotkał kolegów. Zapytali, skąd wraca, odpowiedział, że z kościoła. Byli zdziwieni i zaczęli się śmiać. Marek zawstydził się. Obiecał sobie, że później będzie chodził do kościoła, a na razie odpuści sobie praktyki religijne.
Jego tata coraz więcej pił, raz dawał pieniądze na jedzenie, a raz nie. Potrafił uderzyć syna. A on? Pewnego dnia oddał ojcu. – Pobiłem go, jak miałem 18 lat. Nosiłem w sobie ogromną nienawiść do niego. Moim bogiem był alkohol, już wtedy byłem osobą skrajnie uzależnioną od różnych używek – opowiada Marek. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść.
Kradzieże, narkotyki i zły Bóg
Bało się go całe osiedle. Został królem "jumy" na szczecińskim Niebuszewie. Na miejskim targowisku mężczyzna sprzedawał towary pochodzące z kradzieży. Miał kilka stanowisk. Dobrze mu się powodziło. Kupił samochód, zatrudnił nawet osobistego kierowcę. Stres w pracy odreagowywał poprzez bójki i zażywanie narkotyków. – Moje życie było jedną wielką pustką. Uciekałem od samego siebie, kochałem zwierzęta, a stałem się agresywny wobec psa – kopałem go i zupełnie nie kontrolowałem tego, co robię – opowiada.
Kiedy ktoś prosto w oczy mówił mu, że się zmienił, on zrywał kontakt. Dla pozostałych znajomych wciąż był autorytetem. Jeden z kolegów, który dla niego kradł, nazywał go "bogiem". "Bóg jest zły, to ja jestem dobry" – powtarzał. Interes się kręcił, pojawiły się coraz mocniejsze narkotyki. – Stałem się okropnym materialistą, złodziejem, przemytnikiem, a potem także mordercą – tłumaczy Marek.
Koledzy mówili mu, że jest dobry i empatyczny. Pewnego dnia poszedł do jednego z dłużników odebrać pieniądze. Dla zabawy podpalił go, a następnie ugasił palące się ubranie. Jak teściowie chcieli pożyczyć od niego trochę gotówki, to podpowiedział im, gdzie mogą ukraść pieniądze.
Proceder "jumy" trwał przez 10 lat. Marek wciąż jeździł za niemiecką granicę i kradł. Stworzył nawet specjalną grupę, która specjalizowała się tylko w tym. Wciągnął w jej szeregi przyjaciół i znajomych. Podczas jednego z takich powrotów do kraju doszło do wypadku samochodowego. Marek cudem uszedł z życiem. Reanimował go kierowca. Wrócił do formy. Wydawało mu się, że jest królem życia, któremu nikt i nic nie może zagrozić.
Zemsta za romans
Kiedy dowiedział się, że jeden z kolegów ma romans z jego ówczesną żoną, wpadł w szał. Pił, brał narkotyki, chciał zapomnieć o upokorzeniu. – Byłem wściekły i chciałem się zabić – mówi. Otumaniony używkami postanowił zabić kochanka żony...
Wziął nóż i wyszedł z domu w poszukiwaniu Marcina. Po drodze spotkał znajomych. Wśród nich był przyjaciel Marka, też o imieniu Marcin. Chłopak stał z pozostałymi i żartował. Marek, słysząc śmiech za swoimi plecami, stał się jeszcze bardziej agresywny. Czuł, że wzbiera w nim nienawiść.
– W tym szale wydawało mi się, że oni śmieją się ze mnie. Pamiętam też, że jeden z kolegów krzyknął, że trzeba uciekać, bo właśnie nadchodzę – wspomina. Marcin pozostał, chciał uspokoić swojego przyjaciela. Wszyscy inni uciekli. Marek złapał mężczyznę za szyję, tak jakby chciał go przytulić i wbił mu nóż prosto w serce. Umierając, Marcin wybaczył Markowi. – On nie powinien zginąć – przyznaje dziś Marek. – Zawsze był dobrym, uśmiechniętym człowiekiem, takim Bożym – dodaje. Umierając, przebaczył swojemu oprawcy, okazując mu miłosierdzie.
12 lat za zabójstwo przyjaciela i spowiedź z życia
Marek dopuścił się morderstwa 26 lipca, dokładnie w dzień imienin mamy i mamy swojego przyjaciela. Za zabójstwo trafił do zakładu karnego. Został skazany na 12 lat więzienia. Tam było dokuczanie i naigrywanie się z nowo przybyłych więźniów.
Marek pomyślał sobie, że jedyną formą obrony przed grypsującymi mogłaby być bójka i zabicie jednego z recydywistów. Chciał zostać bohaterem. Zdobył nawet plastikowy nóż i go naostrzył, aby mieć się czym bronić podczas ataku. Wzbierała w nim agresja. Postanowił, że otworzy Biblię.
Znalazł tam znaczący fragment: "Biedak zawołał i Pan go wysłuchał" (Ps 34,2-9). Zaczął się zastanawiać nad tym, kim jest, zobaczył swoje dotychczasowe życie w prawdzie. Stwierdził, że pójdzie do spowiedzi. I to ona była punktem przełomowym w jego życiu.
Padł na kolana, patrzył na krzyż i wyznał swoje winy. Po słowach kapłana "I ja odpuszczam twoje grzechy" spojrzał Jezusowi prosto w oczy i zaczął płakać. Wrócił do celi. Intensywnie myślał nad dotychczasowym życiem. Poczuł w sercu, że Bóg naprawdę go kocha i zawsze był przy nim. Do czasu...
Do więzienia w Nowogardzie trafił niebawem kochanek jego żony. Marek chciał się zemścić, ale ksiądz polecił mu modlitwę za niego. – Wtedy zobaczyłem, że to ten chłopak, któremu kazałem jeździć i kraść wraz z moją żoną, pić alkohol. Zrozumiałem, że to ja jestem winny tego, kim on jest i to ja go skrzywdziłem – wspomina Marek.
Mężczyźni mijali się w sali widzeń, ale pewnego dnia w końcu się spotkali. – Bóg tak zadziałał. Zapytałem go, czy możemy porozmawiać. Przeprosił mnie, trząsł się z nerwów. W końcu to ja powiedziałem mu, że go przepraszam – opowiada Marek Sidło.
Po kilku latach spotkali się ponownie. – Marcin przeprosił mnie, że jest pod wpływem alkoholu, poprosił mnie o rozmowę. Stwierdził wtedy, że to, co mówiłem mu w więzieniu, jest prawdziwe, zmieniłem się – podkreśla w rozmowie z nami.
"Dla Boga nie ma nic niemożliwego"
Marek postanowił być innym człowiekiem. Przyjaciele mówili mu, że zwariował, nie wierzyli w jego przemianę.
Mężczyzna skończył szkołę i został terapeutą uzależnień. Pracował w fundacji "Tulipan", która pomaga byłym skazanym. Niedawno rozpoczął współpracę ze Stowarzyszeniem "Oficyna", jest instruktorem terapii uzależnień. Jeździ po więzieniach, odwiedza poprawczaki i daje świadectwo. Opowiada o swojej przeszłości. Spotyka chłopaków, z którymi kiedyś siedział w więzieniu. Pracował także w hospicjum. – Dla Boga nie ma nic niemożliwego – przyznaje Marek.
Po latach Marek przebaczył też swojemu zmarłemu ojcu. – Z Panem Bogiem przekleństwo przemienia się w błogosławieństwo. Prawdziwym bohaterem w moim życiu jest Jezus Chrystus, a najsilniejszym wcale nie jest ten, kto ma największe muskuły, ale ten, kto składa ręce do modlitwy – wyjaśnia.
Z Fatimy do Lourdes
Marek działa także na rzecz fundacji "Dobrego Łotra", której patronuje św. Dyzma. Jest członkiem wspólnoty Pielgrzymów Bożego Miłosierdzia. Kilka lat temu odbył pielgrzymkę z Fatimy do Lourdes. Przeszedł ponad 3 tys. kilometrów.
Podczas wędrówki działy się cuda. – Duch Święty powiedział mi, że będę na tej pielgrzymce 40 dni. I faktycznie, po 40 dniach, w Paryżu ukradziono mi buty. Z Paryża trafiłem z dwójką kolegów pod Paryż, do sióstr nazaretanek. Zacząłem mieć obawy, jak wrócę do domu, bo niewiele pieniędzy mi zostało. Nie wiedziałem, czy to wystarczy na bilet – wspomina Marek.
Nawrócenie to codzienna walka
Pojawiły się wątpliwości i zmartwienia. Nagle mężczyzna zdał sobie sprawę, że przeszedł 1000 kilometrów, a jego lęki o byt są bezpodstawne.
– Poszedłem do kościoła i oddałem to wszystko Bogu. Kiedy wyszedłem z mszy świętej, podeszła do mnie siostra zakonna i powiedziała, że załatwiła mi sponsora. Powiedziała, żebym podszedł i podziękował mu, bo kupił mi bilet – tłumaczy Marek.
Okazało się, że bilet zakupił mu pan Hieronim, 89-letni Polak mieszkający we Francji. Staruszek wręczył Markowi także 200 euro i podziękował, że spotkał go na swojej drodze. – Byłem zaskoczony, bo to ja przyszedłem mu podziękować, a on też to uczynił.
– Ta sytuacja zrodziła we mnie taką myśl, że tam, gdzie jest Bóg, tam dwie strony za siebie dziękują – mówi Marek. I dodaje: – Nawrócenie to codzienna walka ze sobą, ze zmysłowością, pokusami ciała, ale doświadczenie obecności Boga w życiu buduje moje człowieczeństwo i pokazuje mi, co jest najważniejsze.