Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Dzień ślubu Joanny Beretty z Piotrem Mollą przypadł na 24 września 1955 r. „Joanna ubrana na biało, w błyszczącej satynie, z welonem z tiulu upiętym na głowie, prowadzona pod rękę przez brata Ferdynanda, weszła do bazyliki św. Marcina w Magencie”. Zerwała się burza oklasków na cześć panny młodej, goście nie ukrywali zachwytu. Zresztą zachował się film dokumentalny Joanna Beretta Molla - święta życia codziennego, który opowiada, jak tych dwoje stawało się małżeństwem.
Po wyjściu ze świątyni „nie byli już dwoje, lecz jedno”. Rozpoczęli życie jednym sercem. Na zaledwie siedem lat. Jedenaście dni przed ślubem, 13 września, napisała: „Z pomocą i błogosławieństwem Boga zrobimy wszystko, aby nasza nowa rodzina była małym Wieczernikiem, gdzie Jezus będzie rządził wszystkimi naszymi uczuciami, pragnieniami i czynami. Mój Piotrze! Brakuje już tylko kilka dni, więc czuję się taka wzruszona, że przystąpię i przyjmę Sakrament Miłości. Staniemy się współpracownikami Boga w dziele stworzenia. W ten sposób będziemy mogli dać Mu dzieci, które będą Go kochały i będą Mu służyły”.
Joanna Beretta Molla nie planowała małżeństwa
Do małżeństwa przygotowywała się sumiennie i całym sercem, choć zanim poznała inżyniera Piotra Mollę, wcale nie myślała o zakładaniu rodziny. Chciała zostać świecką misjonarką w Brazylii, gdzie pracował jeden z jej braci kapłanów, o. Albert. Jednak ze względu na liczne trudności, m.in. stan zdrowia (źle znosiła klimat tropikalny), nie mogła zrealizować swego pragnienia.
Po raz pierwszy spotkała Mollę w 1951 r. w szpitalu w Magnecie, pod Mediolanem. Piotr, który pracował w pobliskiej fabryce, przywiózł na oddział swoją ciężko chorą siostrę Teresę. Przyszli małżonkowie wtedy jeszcze ze sobą nie rozmawiali, ale sprawy nabrały tempa, zwłaszcza dzięki pomocy ciotki Piotra, która w 1954 r. zaprosiła oboje na bożonarodzeniowy spektakl do La Scali.
Czterdziestodwuletni kawaler zakochał się na zabój w młodszej o dziesięć lat lekarce. „Chciałabym naprawdę uczynić Ciebie szczęśliwym i być taka, jakiej pragniesz: dobra, wyrozumiała i gotowa do poświęceń, jakich życie od nas zażąda. Chcę podjąć trud, aby stworzyć naprawdę chrześcijańską rodzinę” – pisała w liście z 22 lutego 1954 r.
Zaręczyny Joanny z Piotrem Mollą
„Najdroższy Piotrze, jak mam dziękować Ci za ten przepiękny pierścionek zaręczynowy? W zamian oddaję Ci moje serce (…). Wiesz, jak bardzo pragnę widzieć Cię szczęśliwym. Powiedz proszę, jaka mam być i co mogę zrobić, byś to Ty był szczęśliwy? Ufam tak bardzo Bogu i jestem pewna, że Pan pomoże mi być godną ciebie żoną” – napisała 9 kwietnia 1955 r.
Oficjalne zaręczyny poprzedziła msza święta. Potem narzeczeni pojechali na narty do Bormio. Oboje kipieli szczęściem. „Jeszcze tylko 20 dni i będę Mollą!” – pisała w liście Joanna. Zaproponowała, aby do ślubu przygotować się przez wspólną modlitwę i trzydniowy post.
Piotr zgodził się i odprawili rodzaj triduum narzeczonych, każde w swoim kościele. „Chcę, by nasza nowa rodzina była wieczernikiem zgromadzonym wokół Jezusa” – wyznawała w liście. „Myślę, że w przeddzień naszych zaręczyn sprawi Ci radość wyznanie, iż jesteś dla mnie najdroższą osobą, do której nieustannie zwrócone są moje myśli, uczucia i pragnienia. I nie mogę się już doczekać chwili, w której stanę się Twoja na zawsze” – dodawała z czułością.
Wypowiedziane przez Joannę „na zawsze” w przeddzień zaręczyn oznaczało całkowity brak tymczasowości w miłości do Piotra. Absolutne zanurzenie się w tę miłość, w zabieganie o jej kształt. W zatroskanie o każdy dzień przeżyty wspólnie. „Zaręczam” ci moją miłość. „Zaręczam” ci także moją wierność, uczciwość, moją wyłączność.
Ślub
Joanna weszła w sakrament miłości z wielką potrzebą miłowania i obdarowywania swego męża tym, co najlepsze. Nie miała ani gotowej recepty, ani planu. Miłość zakorzeniona w Miłości silniejszej, trwalszej, bo Chrystusowej, uczyła ją wszystkiego, była kompasem w drodze. Z modlitwy i medytacji, na kolanach, czerpała siłę do codziennej walki o życie miłością małżeńską, sakramentalną.
Wiedziała, że mężczyzna i kobieta, stając się jednym ciałem, zarówno przez wzajemną pomoc, jak i przez swoją płodność, mają udział w rzeczywistości sakralnej i religijnej. Miała pełną świadomość transcendentalnego wymiaru małżeństwa. Rozumiała, że miłość jest wyłączna, przytula do siebie, trzyma w ramionach i nie chce wypuścić. Miłość małżeńska wobec całego świata musi taką być, aby mogła wytrwać w wierności i uczciwości.
Jednak jest Ktoś, kto małżeńskiej miłości nie chce zrobić krzywdy, przed kim ludzka miłość nie musi ochraniać ludzkiej miłości. Tą Osobą jest Jezus Chrystus. To przed Nim Joanna i Piotr stanęli 24 września 1955 r. i trzymając się za ręce weszli w sakrament miłości. Złożyli ważne obietnice, ale też połączyli w jedno zadanie, które jest powierzone każdemu człowiekowi: bycie świętym. A skoro „nie są już dwoje, lecz jedno”, to czyż nie jedno pragnienie świętości powinno ożywiać ich serca?
Żona biblijna
Być żoną to czynić codzienność męża i rodziny pełną radości, pokoju, ciszy i ładu. Być żoną to starać się ze wszystkich sił, i najczęściej wbrew własnym słabościom, pomagać, służyć, uprzedzać w dobrym. To rozpieszczać drobnymi przyjemnościami: ulubionym ciastem, poranną gazetą, uśmiechem na powitanie. Być żoną to przestać wyliczać, czego on nie robi dla mnie; to zacząć zważać na to, co ja robię dla niego i czy aby na pewno wszystko. Kochać i nie pozwalać sobie na pauzy w kochaniu.
Małżeńska miłość Joanny nie znała przerw, nie robiła postojów. Nie rozwiązywała problemów za pomocą „cichych dni”, nie wymuszała niczego dąsami, podniesionym głosem, szantażem. Pragnęła czynić Piotra szczęśliwym i to staranie podejmowała każdego dnia. Jej miłość chciała wszystko dzielić, wszystko przeżywać razem. Cała była dla niego. Radością i umiłowaniem życia czyniła codzienność Piotra jasną, lekką i Bożą.
„Piotrze Najdroższy! Wiesz, że pragnę widzieć Cię szczęśliwym i wiedzieć, że jesteś szczęśliwy. Powiedz mi, jaka powinnam być i co powinnam robić, by uczynić Cię takim. Tak bardzo ufam Bogu i jestem pewna, że mi pomoże być żoną godną Ciebie. Lubię często rozważać fragment tekstu czytanego podczas mszy o św. Annie: Kobietę dzielną któż znajdzie? Serce jej męża może na niej polegać. Czynić mu będzie tylko to, co dobre i nigdy nie sprawi mu zawodu, przez wszystkie dni swego życia. Piotrze! Gdybym mogła być dla Ciebie taką kobietą mężną z Biblii. Ja zaś czuję się taka słaba” – wyznawała w liście.
Być żoną to nie bać się tęsknoty
Listy Joanny – poza relacjami domowych, bieżących spraw – to zapis jej czułych, pełnych miłości wyznań i tęsknoty. Ludzie boją się tęsknoty, nie lubią się do niej przyznawać. Tak bardzo chcą być silni i samowystarczalni, że nawet długą rozłąkę z ukochaną osobą czasem przeżywają tak, jakby zdawali egzamin z zacierania śladów po łzach i osamotnieniu. Boją się przyznać, że ten, którego kochają, jest niezbędny, że ich życie zależy od jego obecności, od jego miłości. Boją się, bo zależność od drugiego człowieka świat im tłumaczy jako słabość.
Ale Joanna nie bała się kochać Piotra w taki sposób, który pozwala stawać się słabym i odsłania to, co najbardziej zakryte. Nie bała się przyznawać, że bez niego jej życie traci pełny wymiar. Kiedy Piotr wyjeżdżał w delegacje, pisała do niego tyle listów, ile potrzebowało jej serce. Sięgała po pióro nawet codziennie i szczegółowo opisywała mężowi swoje odczucia, wzruszenia. Opowiadała o tęsknocie, która wypełniała jej serce. Po wielokroć powtarzała: „Tęsknię”, „Oczekuję na Ciebie, Piotrze, z całą miłością”, „Dzisiaj oczekuję z radością na tę chwilę, w której usłyszę Twój głos przez telefon”, „Obejmuję Cię z całą miłością”…
Dzieliła się z nim wszystkim, na bieżąco, aby nie było między nimi „niepodzielonych” spraw, nieomówionych kwestii. Potrzebowała, aby znał treść każdej chwili, której nie przeżywali razem. Byli przecież „nie dwoje, lecz jedno”. Potrzebowała przypominać mu nieustannie, jak bardzo jest dla niej ważny.
Być żoną to modlić się za męża
Św. Joanna bardzo dbała o duchowe dojrzewanie męża. W wielu listach z okresu małżeństwa jest mowa o codziennym uczestnictwie we mszy świętej, o odmawianiu różańca, o odprawianiu nabożeństw, triduów. Ale są też wyznania bardzo naturalne, które pokazują, w jaki sposób święta na co dzień żyła wiarą w Jezusa Chrystusa. „Minął rok od naszych zaręczyn. Moje najpiękniejsze życzenie, jakie z całego serca Ci składam, jest takie: jeszcze wielu takich lat i niechaj Pan Jezus błogosławi i zawsze ma w opiece tę naszą wielką miłość”.
Joanna wiele razy mówi w listach, że oto wróciła z porannej mszy, na której powierzała Bogu pracę męża, że dziś szczególnie razem z dziećmi modliła się o to, aby Piotra przestał boleć ząb, bo to bardzo dokuczliwe. W niemal każdym liście dziękuje Bogu za to, że wyjeżdżając bezpiecznie dotarł na miejsce. Modlitwa za męża nie była przyzwyczajeniem, praktyką czynioną z lęku o niego. Było to dla niej powierzanie Bogu tego, którego On jej powierzył w dniu ślubu w bazylice św. Marcina w Magencie.
Dzieci
Od początku małżonkowie pragnęli mieć gromadkę dzieci. „Może to kogoś zdziwi – pisała Joanna – ale miłość do dzieci rodzi się w sercu, zanim jeszcze dziecko się pocznie. Matką i ojcem trzeba stać się wcześniej, w sposób duchowy. Macierzyństwo czy ojcostwo psychiczne winno poprzedzać rodzicielstwo biologiczne. Osobiście myślałam o naszych dzieciach zanim jeszcze wyszłam za mąż, bo bardzo ważne jest to, iż jesteśmy otwarci na dziecko. Trzeba się modlić, aby Bóg podarował nam dar życia drugiego człowieka”.
Rok po ślubie, w 1956 r., urodził się Pierluigi. W 1957 r. przyszła na świat Maria Zita, dwa lata później Laura, a w 1962 r. miało urodzić się kolejne dziecko. „Moje rodzicielstwo, a zwłaszcza każdy okres stanu błogosławionego uświadomił mi, że być matką to po prostu być składaną ofiarą” – wyznała kiedyś.
Codzienność
A jednak małżeństwo, nawet udane, to jeszcze nie niebo, więc i u Mollich trudności nie brakowało. Piotr jako dyrektor w fabryce wyjeżdżał często i daleko. Zazwyczaj czas dłuższej rozłąki przypadał na okres zaawansowanej ciąży Joanny. W 1959 r., gdy czekali na narodziny trzeciego dziecka, Pierluigi miał niecałe trzy lata, Mariolina dwa, a Piotr od ponad miesiąca podróżował służbowo po Ameryce.
„Zaczął się dziewiąty miesiąc, łatwo się męczę. Jestem całkowicie sama i nic tylko czytam ciągle Twój list. Przyznam, że psychicznie już nie wytrzymuję. Wracaj tak szybko, jak możesz. Dziś wieje lodowaty wiatr i Pierluigi nie może wyjść… Wczoraj, jak już Ci napisałam, bez przerwy wymiotował. U Marioliny wyrzynają się ząbki. Nie śpię już trzecią noc z rzędu. Drogi Piotrze, nigdy nie myślałam, że bycie mamą jest tak trudne! Chciałabym, by były zdrowe, uśmiechnięte, tymczasem codziennie coś nowego się wydarza. Na szczęście Ty jesteś optymistą i dodajesz mi tak odwagi!” – napisała w liście.
Śmierć
Na początku czwartej ciąży na macicy utworzył się rodzaj włókniaka, który zagrażał rozwijającemu się dziecku i życiu matki. Joanna wiedziała, zwłaszcza jako lekarz, o zagrażającym jej niebezpieczeństwie, ale od pierwszych chwil stanowczo domagała się ratowania życia dziecka za wszelką cenę. Nie pozwalała na żadne kompromisy. Był to trudny czas dla niej, dla męża i całej rodziny.
„Kilka dni przed porodem, głosem zdecydowanym, a równocześnie serdecznym i spokojnym, spoglądając spojrzeniem tak głębokim, że go nigdy nie zapomniałem, powiedziałaś mi: Jeśli musicie wybierać między mną a dzieckiem, to żadnego wahania: wybierzcie – żądam tego – wybierzcie dziecko. Ratujcie dziecko” – wspominał Piotr.
I choć operacja usunięcia włókniaka powiodła się, dziecko mogło rosnąć, to jednak stan zdrowia matki nie pozostawiał cienia wątpliwości: nad Joanną wisiał wyrok. Przez cały czas gorąco się modlono, aby przeżyła matka i dziecko, ale w ogromie swej miłości Pan Bóg zdecydował inaczej. 20 kwietnia 1962 r., w Wielki Piątek, Joanna przyjechała do szpitala. Następnego urodziła zdrową córkę, ale tym samym rozpoczęła własną agonię. Nie było ratunku. Pomimo ogromnych starań lekarzy, pomimo bólu i łez najbliższych, 28 kwietnia zmarła. Miała zaledwie 40 lat.
„Aby zrozumieć jej decyzję, trzeba pamiętać o jej głębokim przeświadczeniu – jako matki i jako lekarza – że dziecko, które w sobie nosiła było istotą, która miała takie same prawa, jak pozostałe dzieci, chociaż od jego poczęcia upłynęły zaledwie dwa miesiące” – wyznał po latach owdowiały Piotr.
Mąż świętej
W 1994 r., gdy zakończył się proces beatyfikacyjny Joanny i Kościół ogłosił ją błogosławioną, Piotr Molla napisał:
„Joasiu! Pozwól, że jeszcze raz Cię zawołam Twym słodkim imieniem, nie poprzedzając go tytułem błogosławiona, jak Cię teraz należy nazywać.
Joasiu, to już 30 lat, jak brakuje nam Ciebie, jak brakuje nam słodyczy Twojej widzialnej obecności oraz Twego uśmiechu. 30 lat to czas o wiele dłuższy niż trwało nasze spotkanie na ziemi. Spotkanie tak krótkie, a tak pełne radości i czułej miłości. Nasze dzieci, nasze skarby, jak je nazywałaś, urosły i dobrze wiedzą, jaka była ich mama i jakie zostawiła świadectwo macierzyństwa oraz życia chrześcijańskiego. Ileż pamiątek zostawiłaś nam, Joasiu. Twoje różańce i twoje mszaliki na dni powszednie są dla nas relikwiami. Są nimi też namalowane przez Ciebie obrazy (Madonny, kwiaty, pejzaże), fortepian, a także dwa żurnale mody, jakie kazałaś mi kupić w Paryżu, w marcu 1961, mówiąc: Jeśli Bóg uratuje życie mi i dziecku, chcę się odprężyć. Te relikwie mówią nam o Twoim głębokim życiu wewnętrznym, o Twoim życiu Eucharystią, o nabożeństwie do Matki Bożej, o Twojej radości z życia i o Twoim zaufaniu Bożej Opatrzności…”.
Korzystałam z książek:
J. Beretta Molla, P. Molla, „Listy”
P. Molla, E. Guerriero, „Święta Joanna Beretta Molla”