Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
To cud, że żyję. Dorastałem, nieustannie szukając dreszczyku emocji. Gdy życie robiło się zbyt zwyczajne, testowałem jego granice. Opracowaliśmy ze znajomymi własną wersję sportów ekstremalnych. Zaczęło się od bujania na linie nad rzeką, a potem nad krawędziami klifów.
Czterech moich znajomych z liceum zginęło w wypadkach, ale to mnie nie powstrzymywało. Jakie były tego skutki? Trzy operacje na obu nadgarstkach, pięć zabiegów na lewym kolanie, jeden na prawym, złamane obie kostki, zerwane ścięgno w lewym ramieniu po skoku z pociągu i pęknięty obojczyk od ryzykownych manewrów na rowerze.
Ekstremalne życie bez Boga
Religię miałem we krwi, ale w latach siedemdziesiątych jakość formacji w mojej katolickiej szkole pozostawiała wiele do życzenia. „Bóg was kocha” – mówili nam. „Poradzicie sobie”. Moje niemoralne zachowania pogłębiały się – brakowało mi wówczas kogoś, kto wskazałby mi właściwą drogę. Koncepcja wiary coraz bardziej mnie rozczarowywała.
Na poziomie intelektualnym nie byłem w stanie udowodnić, że Bóg nie istnieje; nie miał On jednak większego znaczenia w moim życiu. Chociaż mówiono mi, że Bóg jest miłością, nigdy nie poczułem Jego obecności, a już na pewno nie pojmowałem Go jako kochającego ojca – być może dlatego, że nigdy w życiu nie doświadczyłem ojcowskiej miłości.
Liczył się dla mnie sukces. W wieku dwudziestu siedmiu lat kierowałem zespołem piętnastu pracowników. Stawialiśmy luksusowe nieruchomości na polach golfowych. Miałem pieniądze, więc wykupiłem mój dom rodzinny na wybrzeżu. Przyozdobiłem go jachtem oraz sznurem samochodów i motocykli. Byłem młody, wysportowany, wygadany i dobry we wszystkim, czego się podejmowałem. W oczach świata odniosłem sukces – miałem pieniądze, władzę i popularność, nie wspominając o dziewczynach.
Bóg zabiera mnie do siebie
Pewnego słonecznego piątkowego popołudnia, kiedy razem z moim pracownikiem zbijaliśmy podkłady długim, stalowym gwoździem, nie trafiłem młotem we właściwe miejsce. Narzędzie odskoczyło i wbiło mi się w twarz. Byłem przyzwyczajony do takich sytuacji, pracując w ratownictwie. Mama zawiozła mnie do szpitala, gdzie pozszywali mnie bez ceregieli. Kiedy mnie wypuścili, przyjechała po mnie. Minęliśmy jakieś pięć przecznic i zatrzymaliśmy się przy sklepie spożywczym.
Jako roszczeniowy typ, który musi mieć wszystko pod kontrolą, siedziałem obrażony w aucie. Czas na zegarze zakładowym uciekał, musiałem wracać na budowę, wszystkiego dopilnować, sprawdzić, jak sobie radzą moi pracownicy. Kiedy czekałem, serce zaczęło mi walić. Pomyślałem, że mam udar cieplny. Bicie serca stało się tak uporczywe, że wysiadłem z samochodu, poszedłem do sklepu i kiedy tylko przekroczyłem próg, moje ciało zaczęło się osuwać na ziemię. Chwytając sprzedawcę, wykrztusiłem:
I wtedy straciłem świadomość. Okazało się, że karetka stała niecałe dwie przecznice stamtąd, przy posterunku straży pożarnej, więc gdy sprzedawca zadzwonił pod 911, ratownicy pojawili się natychmiast. Przybiegła też moja mama. Znała tych ratowników, bo kiedyś pracowała w szpitalnym laboratorium.
Ale zanim karetka ruszyła z parkingu, doszło do nagłego zatrzymania krążenia. Ratownicy trzy razy mnie defibrylowali, próbując przywrócić mi świadomość. Intubowali mnie – wsadzili mi rurę do tchawicy. Podłączyli mnie do kroplówki, podali tlen i próbowali podnieść mi ciśnienie. Robili mi ręczny masaż serca, które przestało bić. Ale nic nie pomagało. Trafiłem do szpitala i byłem w stanie śmierci klinicznej. Ratownicy zaprzestali już ratowania mnie, a rodzinie kazali się pożegnać. Próbowali tylko ustabilizować moje ciało, bym mógł zostać przewieziony do St. Paul w Minnesocie, gdzie oficjalnie stwierdzą zgon i pobiorą mi organy.
Bóg jest miłością
Pamiętam, jak zemdlałem przy wejściu do sklepu. Przypominam sobie, że później leżałem na plecach, a jakiś mężczyzna się nade mną pochylał i uciskał moją klatkę piersiową, ale ja tego nie czułem. Widziałem wszystko, nie poruszając głową. Nie czułem żadnych emocji. Wtem znalazłem się, jakby to powiedzieć, po drugiej stronie. Tego, co się ze mną wtedy działo, nie da się opisać słowami. Z pozycji obserwatora przeszedłem na drugą stronę – w ciemność, nicość. Nie bałem się, nie byłem szczęśliwy, nie byłem smutny. Tylko patrzyłem, a jednak uczestniczyłem w tym, co widziałem. Nagle jakby z oddali, a jednocześnie z bliska, ujrzałem światło. Nie wiem, czy to ja poszedłem w jego kierunku, czy to ono zbliżyło się do mnie, ponieważ odległość, czas i przestrzeń nie dotyczyły tego, czego doświadczałem.
Światło po prostu tam było. Nie widziałem jego źródła, a jego jasność mnie oślepiała, ale nie raziła. Nie sposób opisać jego barwy, natężenia czy czegokolwiek, na co zwracamy uwagę tu na ziemi, ponieważ było to coś nieskończenie większego. Chwilę później znalazłem się pośród tego światła. Intuicja mi podpowiadała, że przebywam w obecności Boga. Zdecydowanie najgłębsza w tym doświadczeniu była wiedza, że Bóg jest Miłością.
Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, że mogę być tak kochany – miłością tak doskonałą, czystą, mocną, cudowną, że nic innego nie ma znaczenia. Jednak istnieje w naszym sercu takie miejsce, tron, na którym może zasiąść tylko ta Miłość. Nigdy nie doświadczyłem tak doskonałej miłości, dopóki nie zostałem w niej zanurzony. W Bożej obecności pragnąłem być tylko przez Niego kochanym i odwdzięczać Mu się miłością.
Początek nawrócenia
Moje spotkanie z Bogiem nastąpiło w stanie śmierci klinicznej, kiedy przez ponad dwie i pół godziny leżałem w szpitalu. Mój mózg nie funkcjonował, moje serce nie biło, nie oddychałem. Nie odpowiadałem na bodźce, którymi próbowano mnie pobudzić. I wtedy nagle, bez ostrzeżenia, moja dusza została wyrwana z cudownego światła i poczułem się, jakbym spadał.
Sięgałem do światła, ponieważ nie chciałem się z nim rozstać. Po jednej mojej stronie stała matka, a po drugiej narzeczona. Mówiły mi, że mnie kochają i że nie mogę odejść. Moja ręka się podniosła i chwyciła je. W ułamku sekundy moje serce zaczęło bić o własnych siłach, a oddech powrócił. Oczy zaczęły reagować na światło, ustąpiło sinienie. Lekarze byli w szoku. Pytano mnie później, co się stało, ponieważ nikt nie wierzył, że to możliwe. Byłem już umarły, a wróciłem do sił, usiadłem na łóżku i wstałem.
Kilka dni później, trzęsąc się na szpitalnym łóżku, drżącą ręką sięgnąłem po Biblię, którą podarował mi ktoś z odwiedzających i otworzyłem ją na zaznaczonym psalmie:
Wiedziałem, że Izrael to ja
W pokoju czuło się Obecność. Zaczęła ona naprowadzać moją rękę na różne fragmenty Pisma, wszystkie ze Starego Testamentu. Żadnego z nich nie wybrałem, żaden nie był przypadkowy. Czytałem o Izraelu poprowadzonym na wygnanie i z powrotem, o jego wydziedziczeniu i ponownym przyjęciu. Z jakiegoś powodu wiedziałem, że Izrael to ja. Zalewałem się łzami.
I wtedy usłyszałem wewnętrzny głos, który przeniknął całe moje jestestwo. Doskonale wiedziałem, do kogo on należał. Nie znosząc sprzeciwu, z wielką mocą nakazał mi: „Wstań!”. Natychmiast wstałem z Biblią w rękach. Nikt nie odmawia posłuszeństwa Dowódcy. Następnie poprowadził mnie do fragmentów dotyczących Jego łaski i miłosierdzia, kończąc na słowach: „Jezus […] rzekł: Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej Syn Boży został otoczony chwałą” ( J 11,4).
Nagle z moich ust same zaczęły się wydobywać słowa uwielbienia. Spanikowałem. Kto mi to robi? Teraz już płakałem. Sytuacja ta wzbudziła we mnie ogromne emocje. Wyglądałem tak samo, mieszkałem w tym samym miejscu i prowadziłem ten sam biznes, a jednak wszystko się zmieniło. Wiedziałem już, że Bóg naprawdę istnieje; ja byłem w Nim, a On we mnie. To, co robię, jest nieskończenie ważne. A więc co miałem teraz zrobić ze swoim życiem? Liczył się tylko Bóg.
„Wiem, co robię”
Kilka lat później wybrałem się z moją mamą do Medjugorje. Każdego dnia doświadczałem tam niesamowitych cudów. Bóg pokazał mi moje grzechy, nawrócił serce i zaskoczył… Trzeciego dnia przyśnił mi się Jezus. Kroczył pod górę w moim kierunku i zatrzymał się kilka metrów przede mną, po mojej lewej stronie. Wyglądał dokładnie tak, jak Go sobie wyobrażałem. Wyraźnie widziałem Jego brodatą twarz i oczy, którymi wpatrywał się we mnie przenikliwie, ale przyjaźnie. Nie otwierając ust, przekazał mi słowa: „Chcę, żebyś został księdzem”.
Byłem w totalnym szoku. To chyba jakiś żart. Jestem najgorszym grzesznikiem. Przecież dopiero co to przerabialiśmy! – Tak – odpowiedział.
Ale ja jestem zaręczony. Kocham moją narzeczoną. Mamy już wybrane imiona dla naszych dzieci. Suknia ślubna kupiona. Lokal zarezerwowany. Osiągnęliśmy masę krytyczną. Wstyd mi to mówić, ale ja już traktuję ją jak żonę. Nigdy, przenigdy nie myślałem, żeby zostać księdzem. Nigdy nie chciałem być ministrantem – nic takiego nie przyszło mi do głowy ani na chwilę. Daj spokój. To nie dla mnie. To dobre dla innych. Powołujesz takich ludzi na świat. Z góry wiesz, że zostaną księżmi. Rodzą się w cudownych rodzinach, służą do ołtarza, a potem – bach! – zostają kapłanami.
Jezus właśnie spisał na straty moje największe pragnienia, ale ja nie mogłem zaprzeczyć temu, co się stało. Spotkanie z Jezusem nie było spełnieniem marzeń; ono pogrzebało wszystko, czego chciałem od życia. Czułem się zdruzgotany. Bałem się tego spotkania. Kiedy samolot wylądował, poczułem, jak ściska mnie w żołądku.
Zostałem księdzem
– Witaj w domu, kochanie! – zawołała na lotnisku, wyciągając do mnie ręce. Wiedziałem, do czego te otwarte ramiona nas zaprowadzą, i jednocześnie miałem świadomość, że powinienem tego uniknąć. „Jestem zmęczony” – taka była moja wymówka przez kilka dni. W niedzielę poszliśmy z narzeczoną i z mamą na mszę, a potem do sklepu. Kiedy staliśmy w kolejce, facet stojący przede mną, którego kojarzyłem z kościoła, spytał mnie:
Moja narzeczona odwróciła głowę tak szybko, że o mało nie złamała sobie karku. To miał być początek końca naszego związku. Jakiś czas później udałem się do siedziby diecezji, w której mieszkałem i opowiedziałem duszpasterzowi powołań, który był ode mnie kilka lat młodszy, całą swoją niesamowitą historię. On spojrzał na mnie z niepokojem i zdumieniem. Poradził mi, bym wrócił do domu i modlił się w tej sprawie przez rok […]. Dokładnie rok później wstąpiłem do seminarium w Fargo i zostałem księdzem.
*Fragment pochodzi z książki „Mężczyźni i Maryja”, Christine Watkins, Wyd. Esprit 2022; tytuł, lead, śródtytuły pochodzą od redakcji Aleteia.pl