separateurCreated with Sketch.

Józef i Wiktoria Ulmowie z Markowej. Portret małżonków

Zdjęcia rodziny Ulmów
Codzienność Józefa i Wiktorii Ulmów urzeka. Oboje nieustannie starali się, by ich dni były dobre. Nie chcieli umierać - całe ich małżeństwo to była afirmacja życia.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Testament Ulmów

Władysław Ulma, brat Józefa, tak zapisał w swoim pamiętniku:

„Weźmy wpierw życie religijne zamordowanych małżonków. Nie byli świętymi, byli tacy jak my wszyscy, chodzili w niedziele na Mszę świętą, chodzili do spowiedzi na święta wielkanocne i w Adwencie. Krzywdy nikomu nie wyrządzili, to wiem na pewno. Były trzy dziewczyny Żydówki, tym dziewczynom Józef Ulma w potoku w brzegu wykopał taką dużą jamę, ażeby mogły się ukryć przed prześladowaniami. Później ukrywał Goldmanów, Didnerów i Grünfeldów. Nie wiem, czy to można zaliczyć do religijności czy moralności. Osądźcie sami”.

Byli parą wyjątkową. Ona raczej cicha, skupiona, uśmiechnięta - introwertyczna. On ruchliwy, zaangażowany w życie społeczne wsi - dusza towarzystwa. Na fotografiach, które mąż robił żonie, Wiktoria Ulma wygląda na kobietę szczęśliwą, kochaną i podziwianą. Tragiczne wydarzenia z 24 marca 1944 r., gdy zamordowano małżonków, siedmioro ich dzieci i ośmioro ukrywanych na strychu Żydów, na zawsze zapisały rodzinę Ulmów w księdze bohaterów II wojny światowej. Jednak to nie ich męczeńska śmierć, ale piękne życie jest testamentem, który nam zostawili.

Siedem rad Ulmów dla małżeństw [GALERIA]

Dzielna i pracowita

Wiktoria Ulma, z domu Niemczak, urodziła się 10 grudnia 1912 r. w Markowej. Była trzynastym z czternaściorga dzieci Jana i Franciszki. W wieku sześciu lat przeżyła śmierć mamy, ale otoczona miłością ojca i starszego rodzeństwa nie doświadczyła traumy po jej stracie. Uczyła się pilnie, była sumienna, a na jej świadectwie piątki i czwórki potwierdzały zdolności i pracowitość. Jeszcze przed ślubem z Józefem, gdy tylko w sąsiedniej wsi, w Gaci, powstał Uniwersytet Ludowy, szybko zapisała się na listę słuchaczy. Zaangażowana w miejscowy teatr, przeszła do historii markowskich spektakli po tym, gdy w bożonarodzeniowym przedstawieniu zagrała rolę Maryi.

Da Vinci z Markowej

Józef Ulma był starszy od swojej żony o dwanaście lat. Urodził się 2 marca 1900 r. w Markowej, jako syn Marcina i Franciszki. Ulmowie nie byli majętni, posiadali zaledwie trzy hektary ziemi, którą – zgodnie z tradycją – próbowali podzielić między dziećmi.

Józef od początku wyróżniał się pomysłowością. Miał zmysł inżyniera, konstruktora, wynalazcy. I choć w 1911 r. zakończył formalną edukację – ukończył zaledwie cztery klasy szkoły powszechnej – nie ustawał w rozwijaniu się i zdobywaniu wiedzy.

Zaczął od książek i prenumeraty czasopism, zwłaszcza poradnikowych. W niedługim czasie, na ich podstawie, sam skonstruował aparat fotograficzny i odważnie uczył się sztuki fotografowania. Robił zdjęcia ostre, dobrze doświetlone. Miał oko do ładnych kadrów i wkrótce mógł zarabiać w ten sposób na życie. Fotografował chrzty, wesela, pogrzeby i uroczystości wiejskie. Imponujący zbiór ponad 800 zdjęć przetrwał w markowskich domach i dziś, dzięki pasji Józefa, możemy zobaczyć, jak wyglądało życie w przedwojennej Markowej.

Ale interesowały go również inne dziedziny naukowe. Sam zbudował radio, małą elektrownię wiatrową przy domu, szczepił drzewa owocowe, budował ule, sadził morwy i hodował jedwabniki. Był samoukiem, bez szkół i dyplomów, za to z wielkimi talentami i pasją.

„To ja się z nią ożenię”

Znali się od dziecka, bo mieszkali przy jednej ulicy, ale różnica wieku nie pozwoliła im na wspólne zabawy w dzieciństwie. Podobno wypatrzyli siebie na jednym ze spotkań Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici”, w którym Józef był bibliotekarzem i fotografem. W innym wspomnieniu pojawia się opowieść o tym, że jeden z braci Wiktorii, który przyjaźnił się z Józefem, miał mu się zwierzyć, że czas płynie, a jego siostra wciąż nie ma kawalera. Józef miał wtedy odpowiedzieć: „To ja się z nią ożenię”.

Jeśli rzeczywiście taką obietnicę złożył, to dotrzymał jej wiernie, bo już 7 lipca 1935 r. stanęli przed ołtarzem w markowskim kościele św. Doroty i złożyli sobie przysięgę małżeńską. Na weselu – co utrwalił pan młody na fotografii – tańczyło ponad sto osób. Zamieszkali najpierw w rodzinnym domu Wiktorii, u Niemczaków. Niedługo potem przeprowadzili się do jednoizbowego domu, który Józef wybudował dla nich na przepisanej przez rodziców ziemi.

Traktat o codzienności

Byli szczęśliwi. W ciągu dziewięciu lat małżeństwa doczekali się siedmiorga dzieci. Ostatnie zaczęło się rodzić w czasie egzekucji. Najpierw, już rok po ślubie, przyszła na świat Stasia. Potem urodzili się kolejno: Basia, Władzio, Franio, Antoś i Marysia. Imienia siódmego dziecka nie znamy.

Wstawali wcześnie i wypełniali dni sumienną pracą. Wiktoria zajmowała się domem i dziećmi, Józef wykonywał prace zarobkowe – różne, bo miał wiele profesji. Zarabiał na potrzeby rodziny głównie garbowaniem skór i fotografią. Dodatkowy dochód przynosiły usługi pszczelarskie i sadownicze. Podobno to on sprowadził do Markowej pierwsze sadzonki pomidorów i ogórków i uczył ich uprawy. Nie byli zamożni, ale to, co zarabiał, wystarczało. Udało im się nawet zgromadzić trochę oszczędności, kupić ziemię i planować przeprowadzkę aż na Wołyń, do Wojsławic pod Sokalem. Wybuch wojny pokrzyżował te plany.

Codzienność Ulmów, zwłaszcza zatrzymana na zdjęciach zrobionych przez Józefa, urzeka. Czytają, piorą, koszą, uprawiają pole, bawią się z dziećmi. Piknikują na kocu, gdy dzieci puszczają bańki mydlane. Te pozują ojcu przed obiektywem w wielu różnych sytuacjach. Członkowie rodziny modlą się, czytają Biblię i zakreślają w niej wybrane fragmenty. Do dziś zachowała się Biblia Józefa i Wiktorii Ulmów z podkreślanymi czerwoną kredką fragmentami Ewangelii. Przy fragmencie perykopy o miłosiernym Samarytaninie ktoś – on lub ona – dopisali ołówkiem słowo „Tak”. Podobno się nie kłócili, byli zgodni i zapatrzeni w siebie. Józef był zdania, że „trudniej dobrze przeżyć jeden dzień niż książkę napisać”. Ale nieustannie się starali, oboje, by ich dni były dobre. Nie chcieli umierać, całe ich małżeństwo to była afirmacja życia.

Codzienne życie rodziny Ulmów na zdjęciach [GALERIA]

Gościnność w czasach eksterminacji

Największa próba, egzamin weryfikujący ich miłość do ludzkiego życia, przyszła w czasie wojny – okresie triumfu śmierci. 13 grudnia 1942 r. Niemcy wydali sołtysowi w Markowej rozkaz o wydaniu Żydów ukrywających się we wsi. Sołtys wyszedł przed kościół i poinformował mieszkańców wsi o planowanej akcji, czym prawdopodobnie umożliwił ukrywającym lepsze zabezpieczenie kryjówek. To był tragiczny dzień w historii wsi. Przymuszeni mieszkańcy odszukali 25 z około 54 ukrywających się Żydów. Pojmanych zamknięto w tzw. areszcie gminnym i 14 grudnia wszyscy zostali rozstrzelani przez żandarmerię niemiecką z Łańcuta.

Niedługo po tym tragicznym dniu do drzwi Ulmów zapukali Żydzi. Dwie rodziny – Goldmanowie z Łańcuta i Goldmanowie z Markowej. Czterech mężczyzn, trzy kobiety i dziecko. Nie wiadomo, czy zjawili się jednocześnie, czy próbowali szukać pomocy u kogoś innego i wreszcie trafili do Ulmów. Wiadomo za to, że Niemcy, po tym, gdy wydali rozkaz o masowej eksterminacji narodu żydowskiego, byli wobec Żydów bezwzględni. Podobną bezwzględnością wykazywali się też wobec tych, którzy ośmielili się Żydom udzielać pomocy. Za tę pomoc karano śmiercią, nie było dyskusji.

Mimo to ludzie decydowali się pomagać. Bali się, ale ryzykowali, aby ocalić prześladowanych od śmierci. Wśród nich znaleźli się także Józef i Wiktoria. Udało im się przechowywać w domu osiem osób wyznania mojżeszowego przez piętnaście miesięcy. Zakwaterowali ich na strychu. Z uwagi na lokalizację domu – na całkowitym uboczu, w szczerym polu, daleko od drogi – pozwolili im pomagać w codziennych pracach. Młodzi synowie Saula Goldmana garbowali skóry ramię w ramię z Józefem, tym samym zarabiając na swoje utrzymanie. Ulmowie nie tylko próbowali ratować im życie, ale przez pracę próbowali przywracać im godność.

Zamordowano ich wszystkich, siedemnaście osób, nad ranem, 24 marca 1944 r. W egzekucji brało udział pięciu niemieckich żandarmów oraz od czterech do sześciu granatowych policjantów. Grupą dowodził szef łańcuckiej żandarmerii, porucznik Eilert Dieken. Najpierw, w czasie snu, jeszcze na strychu, zastrzelono trójkę Żydów. Pięcioro pozostałych wypędzono przed dom i tam rozstrzelano. Również przed domem zabito Józefa i Wiktorię, która osłaniała dłońmi duży, ciążowy brzuch… Po naradzie Dieken wydał rozkaz o rozstrzelaniu dzieci. Nikt nie protestował. Stasia miała w chwili śmierci osiem lat, Basia siedem, Władzio sześć, Franio cztery, Antoś trzy, a Marysia - półtora roku.