Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
W kieszeni habitu ma zawsze ukryty czerwony nos klauna, a pod ręką zestaw do puszczania baniek mydlanych. – Wywołując pierwszy uśmiech, staramy się dotrzeć do dzieci straumatyzowanych przeprawą przez morze, a wcześniej często przejściem przez pustynię – mówi siostra Maria Ausilia.
Lampedusa
Salezjanka należy do międzynarodowej i międzyzakonnej ekipy sióstr, która jest owocem podróży Franciszka na Lampedusę. Od tamtego czasu minęła wprawdzie dekada, ale wyzwania związane z pomocą migrantom pozostają wciąż takie same.
– Naszym zadaniem jest przede wszystkim przyjęcie matek z dziećmi i udzielenie im pierwszego wsparcia – mówi siostra Veronica Butnaru, która inaugurowała projekt „Być mostem między mieszkańcami Lampedusy a imigrantami”.
Jest on finansowany i wspierany osobowo przez Międzynarodową Unię Przełożonych Generalnych. Siostry ściśle współpracują z wolontariuszami Federacji Kościołów Luterańskich we Włoszech oraz miejscową parafią San Gerlando.
Morze Śródziemne: cmentarz bez nagrobków
To właśnie jej ówczesny proboszcz i opiekun przyklejonego do skały małego sanktuarium Najświętszej Maryi Panny z Porto Salvo, patronki wyspy, napisał do Franciszka list, który sprawił, że Lampedusa stała się celem pierwszej podróży jego pontyfikatu.
Pisał w nim: „Żyjąc na tej wyspie, każdego dnia możemy się przekonać, co znaczy żyć na peryferii, w solidarności z najbiedniejszymi wśród biednych, przeżywających skrajne poniżenia. Oni wszystko stracili: ojczyznę, rodziny, godność, nazwiska”.
Papież czytał ten list kilka dni po tym, jak u wybrzeży wyspy rozbiła się kolejna łódź z migrantami, a Morze Śródziemne stało się cmentarzem bez nagrobków dla całych rodzin uciekających przed biedą, wojną i prześladowaniami. O rozgrywającym się dramacie przypomnieliśmy sobie w ostatnich tygodniach, gdy na Lampedusę napłynęła rekordowa liczba migrantów. Było ich więcej niż mieszkańców tej maleńkiej wyspy.
Prawdziwa apokalipsa
Siostry wyznają, że nigdy wcześniej nie były świadkami takiej sytuacji, by dziesiątki łodzi stało w kolejce, czekając na wpłynięcie do portu. W jednej chwili chwyciły „torby ratunkowe” wypełnione ubrankami dla dzieci, kocykami, pieluchami, sokami i żywnością energetyczną, i pobiegły na przepełnione molo Favarolo. Pierwsze dni to była prawdziwa apokalipsa, która kolejny raz otworzyła serca mieszkańców.
– Udostępniliśmy salki parafialne i pomieszczenia klasztoru, siostry zakonne stworzyły specjalną kryzysową strukturę pomocy dla kobiet z dziećmi, a ludzie otwierali drzwi swych domów i dawali potrzebującym dosłownie ostatnią koszulę – mówi ks. Carmelo Rizzo.
Miejscowy proboszcz wspomina, że przez kilka dni z rzędu przed kościołem stały niekończące się kolejki migrantów po ciepły posiłek, gdy punkt Czerwonego Krzyża nie nadążał z wydzielaniem pomocy.
Jesteśmy światełkiem nadziei w mroku
– Gdy wycieńczeni wysiadają z łodzi, w ich oczach można dojrzeć ulgę, że horror przeprawy się skończył i że przeżyli i jakąś iskierkę nadziei, iż teraz będzie już tylko lepiej – mówi siostra Veera Bara.
Pochodząca z Indii zakonnica była w pierwszej grupie sióstr, które przeprowadziły się na wyspę, by nieść ratunek migrantom i wspierać miejscową ludność. Obecnie na posterunku są siostry Ausilia, Paola i Ines należące do trzech różnych zakonów. Pierwsza z nich wyznaje, że nigdy nie zapomni maleńkiego ciałka dziecka wyłowionego przez ratowników i rozdzierającego płaczu jego matki.
– My dla tych ludzi jesteśmy światełkiem nadziei w mroku niepewnej przyszłości – mówi 78-letnia misjonarka. W spokojniejszym czasie robi zapasy i przygotowuje najpotrzebniejsze rzeczy. Gdy na wyspie likwidowano sklep obuwniczy wykupiła po okazyjnych cenach setki butów dla dzieci. Po pokaźnym zapasie nie ma już śladu. Przy molo ustawiła kryzysową szafę, w której ratownicy mogą zawsze znaleźć najpotrzebniejsze rzeczy dla dzieci i ich matek.
Grób przykryty kocem
Siostrę Paolę można za to spotkać ze szlifierką i wkrętarką w ręku. Stolarski fach zgłębiła w slumsach Argentyny, co teraz przydaje się, gdy z pozostawionych przez wojsko palet tworzy ławki i prowizoryczne łóżka dla migrantów.
– To zawsze lepsze niż spanie na gołej ziemi – mówi misjonarka. Siostra Ines zajmuje się zmarłymi. Dba o godne traktowanie ciał przed transportem na kontynent, ponieważ na lampeduskim cmentarzu nie ma już miejsca na pochówek. i modli się za zmarłych.
Do prowizorycznej kostnicy, w której nie ma chłodni zanosi też systematycznie kadzidełka, bo, jak mówi, ich dym to też modlitwa zanoszona do Boga za tych, którzy nie mieli szczęścia. Raz w roku organizuje też modlitwę przy grobie 7-miesięcznego Yousufa, który zmarł z wyziębienia. Jego grób przykrywa wówczas ciepłym kocem wydzierganym przez mieszkanki wyspy dla upamiętnienia dziecka.
Unijna polityka migracyjna ponosi klęskę
Siostry podkreślają, że przez ich obecność na Lampedusie realizuje się przypowieść o Miłosiernym Samarytaninie. Wskazują na oddanie miejscowej ludności. Nie może ono jednak zastępować instytucji państwa.
- Lokalna społeczność nie jest w stanie dłużej brać skutków kryzysu jedynie na swoje ramiona a dramat na tej włoskiej wyspie pokazuje, że unijna polityka migracyjna ponosi klęskę – podkreśla miejscowy proboszcz.
Wtórują mu mieszkańcy, którzy żyjąc na środku morza pomaganie mają we krwi, prawda jest jednak taka, że od lat z tą sytuacją są zupełnie sami. Jednak, gdy pojawiają się ludzie w potrzebie kolejny raz ich karmią, piorą ich ubrania i pozwalają się umyć w swych domach.
– Tak mnie wychowano, że gdy pojawia się człowiek w potrzebie, nie można myśleć tylko o sobie – mówi Antonello Di Mala, który jest strażakiem. Jego 86-letnia babcia zorganizowała w swym domu improwizowaną kuchnię a bliscy pomogli ustawić w ogrodzie stół, przy którym przez kilka dni z rzędu zmieniali się potrzebujący ciesząc się talerzem spaghetti z sosem pomidorowym.
Ratowanie naszego człowieczeństwa
O tym, że serca mieszkańców Lampedusy nie stwardniały w obliczu kolejnych tragedii świadczy swoisty wyścig solidarności, który rozpoczął się na wieść o tym, że w ostatniej grupie migrantów dotarło 3-letnie dziecko bez rodziców. Przybyło na łodzi z nastolatkiem, który znalazł je samotnie idące przez Saharę.
– Nie wiem skąd jest ten chłopczyk, ale musiałem się nim zająć, bo inaczej, by zginął – opowiadał służbom ratunkowym. Sąd rodzinny oddał dziecko pod opiekę małżeństwa, które od początku się nim zajęło. – Zawsze mnie to chwyta za serce, że gdy przybywa kolejna grupa migrantów na molo przybiegają miejscowe kobiety z najpotrzebniejszymi rzeczami – mówi siostra Ausilia.
Wspomina żołnierzy, którzy na własnych rękach usypiali przerażone maluchy czy po służbie grali z dziećmi w piłkę. To, jak zauważa, jest ratowanie naszego człowieczeństwa w obliczu potęgującej się globalizacji obojętności i narastania strachu przed drugim, który z bliźniego staje się wrogiem i najeźdźcą.
Krzyżyki wykonane z łodzi migrantów
Wybrzeża Lampedusy usłane są wrakami łodzi migrantów będącymi milczącym świadkiem niekończącej się tragedii.
Więźniowe z mediolańskiego zakładu karnego Opera, którzy pracują w warsztacie lutniczym Enrica Allorto wpadli na pomysł, by z pozyskiwanego z nich drewna tworzyć krzyże, szkatułki i skrzypce. W ten sposób chcą przypominać o tragedii dziejącej się na naszych oczach i zachęcać do solidarności.
Krzyżyki wykonane z łodzi migrantów siostry ofiarowują tym, którzy wspomagają w jakikolwiek sposób przybywających na wyspę migrantów. Proszą przy tym, by modlili się za tych, którym nie udało się dotrzeć do bezpiecznego portu.