Mogę „przekupywać” Boga ofiarami i kolejnymi pobożnymi technikami, miksować ze sobą „turbonowenny” i „megalitanie”, składać Mu uroczyste obietnice – a wszystko kończy się tą samą, wielką ciszą.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Matka Teresa przez pół wieku swojego życia pogrążona była w duchowej ciemności. Dla nas to stwierdzenie równa się dwanaście słów, dla niej – prawie dwadzieścia tysięcy dni (odliczyć trzeba krótką, miesięczną ledwie przerwę w roku śmierci Piusa XII) wypełnionych od świtu do nocy tęsknotą za Kimś, komu pozwoliła prosić ją o wszystko.
Matka Teresa miała w zwyczaju zaczynać każdy dzień od dwugodzinnej adoracji. Kilkadziesiąt tysięcy godzin spędzonych przed Panem, który ukrył się za szczelną zasłoną. Nie daje żadnej pociechy, żadnego „speeda”, żadnego pocieszenia, nic. „Nie kłopocz się tym, że masz wrócić szybko” – mówi do Niego jednego dnia. „Niebo wygląda jak puste miejsce” – pisze kiedy indziej.
Nowa święta, którą w tę niedzielę kanonizuje papież, to znakomita patronka nie tylko dla tych, co zajmują się działalnością dobroczynną. Będzie też w stanie świetnie zrozumieć wszystkich tych, którzy w swoim życiu spotykają milczącego Boga. Przed którymi schował twarz. Słucha ich, ale zdaje się nie reagować. Widzi ból, ciężar, zmartwienie i zamiast aktywnej pociechy ma dla nich tylko (domyślne): „Ja wytrzymałem, to i ty wytrzymasz”. Czasem zdarza się im uchwycić Go odchodzącego, w oddali – przeszedł już, już coś zrobił, wokół zadziało się coś takiego, czego nie mógł przecież zrobić ktoś inny.
Z teologicznego punktu widzenia – wszystko jasne. Uczeń nie jest większy od Mistrza, więc każdy z nas musi mieć swój Ogród Oliwny i basta. Jezus płakał, bał się i prosił Boga (też wówczas milczącego) o to, by mógł uniknąć męki, Jan Chrzciciel tuż przed tym, jak został ścięty w Macheroncie, zdaje się wątpić w to, co widział nad Jordanem (i wysyła do Jezusa uczniów z pytaniem, czy On aby rzeczywiście jest Mesjaszem). Matka Teresa spędza pół wieku w ciemności. Ale to Bóg i ludzie święci. A my, a zwykły człowiek?
Z własnego doświadczenia wiem, że pierwszym odruchem kogoś, kto znajdzie się na takiej duchowej pustyni, bywa zużycie wszystkich pozostałych sił na próby stworzenia rozwiązań systemowych, próby skonstruowania duchowego wodociągu.
Półki katolickich księgarń uginają się dziś od książek i broszur o popularnych w tym albo innym gronie „technikach” modlitwy. Trwa (i rozkręca się) swoisty kiermasz wytrychów, którymi da się ponoć otworzyć sejf z cudami. Jedni mówią: „tylko Nowenna Pompejańska”. Inni: „Nowenna tak, ale ta do Matki Bożej Rozwiązującej Węzły”. Jeszcze inni: „wyłącznie dziękuj i uwielbiaj” (jak poleca w swojej słynnej i bestsellerowej również w Polsce książce „Moc uwielbienia” Merlin Carothers). Kolejni: „zobaczysz, jak wszystko się zmieni, gdy tylko zaczniesz modlić się modlitwą Jabesa!” Co tam zresztą „modlitwa Jabesa” – modlitwa „Jezu, Ty się tym zajmij” ma być skuteczniejsza od wszystkich nowenn razem wziętych.
Trochę czasu człowiekowi zwykle zleci, zanim zorientuje się, że Bóg owszem – czasem zsyła nam rozwiązania konkretnych problemów, ale częściej nie zsyła ich, za ważniejszą uznając próbę nakłonienia nas do zmiany postawy. Na taką, która pozwoli nam przetrwać w każdych warunkach: i otulenia ciepłym kocykiem pomyślności, i wtedy, gdy życie wystawi nas (z wydatną pomocą złego) na mróz, pozbawiając nie tylko ciepła, ale i duchowej wody oraz jedzenia.
Jezus w Kanie Galilejskiej zapewnił paręnaście (parędziesiąt?) godzin więcej dobrej zabawy biesiadnikom. Fajnie? Fajnie. Czy rozwiązanie jednego z ich problemów było czymś, co zmieniło ich życie? O tym Ewangelia nic nam nie mówi. Super, ale z drugiej strony – czy wszystko koniecznie zaraz musi „zmieniać nasze życie”, mieć epokowy ciężar? Czy czasem Pan Bóg po prostu nie mógłby zesłać nam trochę odrobinę chociaż rozweselającego wina? Jasne, że by mógł. I czasem to robi. Warto jednak nie próbować zmuszać Go do tego, osaczać Go, związywać mu rąk. Nie wiem, słyszałem że ludzie mają z tym różne doświadczenia, u mnie to w każdym razie nie działa.
Mogę wspiąć się osiemset razy na palce, „przekupywać” Boga ofiarami i kolejnymi wyszukanymi pobożnymi technikami, miksować ze sobą „turbonowenny” i „megalitanie”, składać Mu uroczyste obietnice, że odtąd tylko tak, albo tylko inaczej – a wszystko kończy się tą samą, wielką ciszą.
Co działa? Żadne odkrycie: nie robienie czegoś dla Boga, a bycie z Nim. Spędzony razem czas, najprostsze słowa, wpatrywanie się, słuchanie, niekiedy nawet po prostu sen w Jego obecności. Jasne, że czasem odmawiam niektóre z wymienionych wyżej modlitw (zwłaszcza Nowennę do MB od Węzłów), pomagają mi otworzyć się na działanie Boga.
Które – tak się złożyło akurat w moim życiu duchowym – niemal zawsze dokonuje się przez różnych moich świętych patronów, a ostatnio wyraźniej również przez Maryję. Ona nie wymaga padania przed nią plackiem i wicia wianków na głowę. Wystarczy jej proste, konkretne słowo, jeden gest, posłyszana informacja: nie mamy już wina. Resztę bierze na siebie. Musi? Pewnie, że nie musi. Ale chce. Podobnie jak Bóg. Który naprawdę jeśli robi w naszym życiu jakieś cuda, to nie dlatego, że wymęczyliśmy je na Nim jakimiś działaniami. On to robi wyłącznie z jednego powodu – bo kocha.
Nie wiem, czy Matka Teresa próbowała szturmować tę zasłonę, za którą schował się Bóg przeróżnymi modlitewnymi sposobami. Z jej pism wynika raczej, że po prostu była. Była wierna, nawet gdy Ktoś, kogo kochała nad życie, wydawał się być na to obojętny. Bo przecież wierność, miłość na tym polegają – by być, nawet gdy nic się z tego nie ma. Hymn o miłości świętego Pawła to naprawdę nie jest rozczulająca czytanka dla nowożeńców, czasem to zapowiedź trwającego pół wieku cierpienia: „Miłość nie szuka swego”, „wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję”.
„Nawet wtedy ufność miałem, gdy mówiłem: jestem w wielkim ucisku. I zalękniony wołałem: każdy człowiek jest kłamcą” (Ps 116). Prosić, dziękować, uwielbiać – wszystko to jest ważne, ale człowiek poddany doświadczeniu prędzej czy później osłabnie, zmęczy się i nie będzie już w stanie robić żadnej z tych rzeczy. Jedyne, co mu wtedy zostanie, to ufność. Wierzę, że skoro On mnie kocha – to widzi, wie, nie da mnie skrzywdzić, nie umrę. Zaczynam mieć podejrzenia, że to chyba jedyny działający zawsze klucz do nieba.