Leżąc ostatnio w szpitalu, nie mogłem się uwolnić od myśli, że odchodzenie z tego świata, będzie miało w sobie coś ze zjawiska „augmented reality”, rzeczywistości rozszerzonej. Takiej jak w Pokemon Go!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Zawsze lubiłem wczytywać się w literackie wizje tego, co dziać się będzie z nami tuż po śmierci. Jasne – trzeba brać je wszystkie z przymrużeniem oka. Podobnie zresztą jak liczne pozycje pełne relacji tych, którym dane było ponoć przekroczyć most graniczny na rzece śmierci i wrócić. Tyle, że jeśli ktoś mówi: „wróciłem”, zeznaje tak naprawdę, że owego mostu nie przeszedł. Najwyraźniej jednak nie umarł. Gdyby umarł, na pewno by go tu z nami nie było, a jest. I pisze, udziela wywiadów, bryluje.
Tematyce śmierci klinicznej, „życia po życiu” i innych takich, poświęciłem zresztą kiedyś książkę („Tabletki z krzyżykiem”). Cytowałem w niej jedną z najciekawszych (i najlżejszych) lektur, na jakie przy okazji obczytywania się w zagadanieniu trafiłem: „Pierwszy dzień po śmierci” Joao das Nevesa. Z jednym pożyczonym z niej obrazem chodzę po dziś dzień.
Das Neves pisze, że po zejściu z tego świata ludzie trafiają na peron, na którym czekają na nich dwa pociągi. Na jednym napisane jest „Niebo”, a na drugim… „Niebo”. Tyle, że jeden z nich jedzie do nieba, będącego wyłącznie wyobrażeniem tych, którzy myślą o nim jako o wielkim relaksie, spa, spotkaniu ze znajomymi. Natomiast pociąg drugi wiezie do niespodzianki, którą przygotował swoim dzieciom Stwórca. Że to dużo fajniejsza opcja, połapią się tylko ci, którzy już jakoś Go znają, rozumieją, że życie jest o kreatywnej miłości, nie o słodkim bimbaniu.
Leżąc ostatnio w szpitalu i mając wiele czasu – zanim mój stan zostanie uregulowany na tyle, bym mógł siegnąć po książki czy komputer – temat wrócił i znów zacząłem snuć eschatologiczne fantazje.
Wiem, że dla profesjonalnych teologów to, co teraz napiszę może zabrzmieć idiotycznie, ale i ja i oni jesteśmy dokładnie w tej samej sytuacji: wierzymy w imponderabilia (zbawienie, niebo, czyściec, sąd), lecz techniki, logistyki samego procesu nie jesteśmy jednak przecież w stanie za Chiny przewidzieć.
Nie mogłem się więc jakoś teraz uwolnić od myśli, że moje (nie wiem, może czyjeś jeszcze też) odchodzenie z tego świata, będzie miało w sobie coś ze zjawiska „augmented reality”, rzeczywistości rozszerzonej. Z którą (choćby biernie) miał do czynienia każdy, kto widział reportaże o ludziach wyłapujących rozłażące się po świecie dziwne stworki w grze Pokemon Go!
Przez kamerę telefonu widzisz normalny świat: drzewa, chodniki, autobusy, a wśród tego wszystkiego nagle pojawia się coś wygenerowanego przez komputer, jakiś Bulbasar albo Charmander. Zorientuję się, że umieram gdy w najnormalniejszym świecie ze zdumieniem zauważę, że „plącze” się po nim ktoś nie wirtualny, ale jednak z zupełnie innego wymiaru.
Nie nastąpi żaden łomot, nie zagrają mi we łbie trąby, a na powiekach nie wyświetli się napis z sejmowej mównicy: „CZAS MINĄŁ”. Nic z tych rzeczy! Oto zwykły pogodny dzień na warszawskim Ursynowie albo normalna droga do pracy na Trasie Siekierkowskiej, lunch w Śródmieściu. I nagle, wśród przechodniów, może między blokami – ktoś, kto wygląda toczka w toczkę jak jeden z moich patronów. Święty Sergiusz z Radoneża? Tutaj?! Idzie w moją stronę! Po paru chwilach – następny! Święty Spirydon? I jeszcze święta Ksenia?! Święta Teresa?! To tak wygląda mój Anioł Stróż?!
Wszystko dzieje się tak, jakby była to rzecz najbardziej naturalna z oczywistych. Umieranie jak oddech, który następuje po poprzednim oddechu. Na lekcjach chemii w podstawówce robiliśmy sztuczki, wpuszczając kroplę jakiejś substancji (nie mam pojęcia jakiej) do szklanki z zieloną wodą i jak zaczarowani (wtedy nie było jeszcze smartfonów i innych rozrywek, a gumy do żucia żuło się tygodniami) patrzyliśmy, jak z chwili na chwilę wszystko staje się idealnie przezroczyste. Od jednej kropli, bez hałasu, celebracji, eventów.
W tej mojej wizji umierania nie ma więc żadnych szarpnięć akcji, widoków jak na bajkonurskim kosmodromie. Po prostu rzesza niebian gęstnieje i z czasem tamtych robi się więcej, niż tych. Przechodzę do innego świata w zasadzie nigdzie nie przechodząc.
Zmieniają się stężenia światów. Dzięki tym, którzy po mnie wyszli nagle orientuję się, że nadal idę, ale już w zupełnie innym tle. Że jestem gdzie indziej, bo to oni (i pewnie Chrystus, którego teraz nie widzę, bo to jeszcze nie jest moment mojej śmierci) stali się dla mnie bramą. Brama śmierci to nie budynek: łuk triumaflny, dziura w ścianie, rogatka – to moje zwykłe otoczenie wypełnione ludźmi, krzyczącymi do mnie: “Stary, tu jest życie!”
To pewnie nie żadna mistyka. To pewnie leki. Ale chodzi też za mną inny, malutki obraz. Głupie pytanie przyszło mi do głowy: a gdy już będę tam, jak będę się dowiadywał, co z tymi, którzy zostali tu? Czy będę się o nich martwił? Czekał na nich? Jakoś im kibicował?
I znowu jakiś anioł (albo pani Marzena, pielęgniarka, co toczy we mnie gęste, przeciwbólowe mieszaniny) zabiera mnie na dziwną ni to łąkę, ni chodnik jakiegoś miasta. Idę nią, chyba z kimś rozmawiam, w każdym razie mam wrażenie, że jestem tak na maksa zajęty istnieniem, że wciąż nie mogę się nadziwić, że tak można. Nie jestem smutny, nie ciągnę za sobą emocji, nigdzie nie wybiegam. Jestem tu i teraz.
Naraz słyszę z tyłu znajomy tupot małych łap. Odwracam się – tak, to biegnie do mnie mój kochany pies! Oczywiście natychmiast padam na kolana, zaczynam się z nim bawić, głaskać, a on jest oczywiście jednym wielkim (no, nie tak wielkim) machającym ogonem szczęściem! Idziemy dalej razem i jest jak dawniej, nasze zwykłe spacerowe dokazywanki.
Tym razem ktoś dotyka mojego ramienia. Znajomy! Za jakiś czas, w tle spraw, które mnie tam zajmują pojawia się inna znana twarz: koleżanka! Tak właśnie, będąc już po tamtej stronie, dowiaduję się o śmierci bliskich (bo że i nasze ukochane zwierzaki będą z nami również tam, nie mam w swojej wierze żadnych wątpliwości). Nie wyczekuję, nie dociekam okoliczności. O tym, że kogoś nie ma już tam, dowiaduję się odkrywając (zawsze z radością), że teraz jest tu. Znów jesteśmy razem.
Ile warte są te moje wizyjki? Pewnie niewiele. Kiedyś na pewno się dowiem. Na dziś są jakby w sam raz. Przypominają mi, że śmierć jest zakrętem na drodze. I że za tym zakrętem też są ludzie, jest miłość, jest życie. Wiem, że gdy teraz ktoś odchodzi stąd, ja płaczę i tęsknię. Lecz gdy ktoś będzie tam przychodził, tym razem to ja (nie pies) będę jedną wielką eksplozją radości, przebierającą nogami z ekscytacji, że zaraz będę mógł podzielić się z nim tym, jak nieprawdopodobnie się tu oddycha!
I życie, i śmierć, i to, co po śmierci jest o tym samym: o relacjach. O Bogu, ludziach, stworzeniach. Ktoś kiedyś po nas wyjdzie – tak chyba można by streścić całą tę nadzieję, którą od dwóch tysięcy lat ośmielamy się mieć. Czy masz jakiś pomysł, kto wyjdzie po ciebie?