separateurCreated with Sketch.

Helena Kmieć dołącza do grupy Polaków, cichych świadków wiary, którzy swoją krwią posolili boliwijską ziemię

Płaczący Chrystus z Cochabamby / Fot. ks. dr Wojciech Błaszczyk

W Boliwii w ostatnich latach zmarło kilku polskich misjonarzy. Wszystkie te śmierci miały w sobie, jeśli można tak powiedzieć, coś dziwnego.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Wspominam wprawną rękę mojej mamy, która soli potrawę przed podaniem jej na stół. Wyobrażam sobie kapłana starotestamentalnego, który soli każdą ofiarę pokarmową składaną dla Boga na ołtarzu świątyni, wypełniając przez to przepis, który nakazuje: Każdy dar posypiesz solą (Kpł). I z lękiem słucham teraz słów Jezusa, który mówi: Wy jesteście solą ziemi (Mt 5,13).

Bycie solą ziemi wiąże się jakoś z byciem ofiarą dla Pana, z uczynieniem całego świata wokół mnie miłą Panu ofiarą. Stać się solą dla świata, to przywrócić mu boski smak. Posolić świat samym sobą, by inni mogli rozpoznać w nim chwałę Bożą.

Ostatnie dni przyniosły nam bolesny, ale bardzo trafny komentarz do tego rozważania z Ewangelii. Dowiedzieliśmy się o śmierci wolontariuszki misyjnej Heleny Kmieć w Boliwii, w mieście Cochabamba. Choć nie znałem Helenki, jednak przyjąłem wiadomość o jej śmierci bardzo osobiście. W jakiś sposób Cochabamba jest również moim miastem. Przez 4 lata tam pracowałem i bywałem w domu sióstr, do których przyjechały wolontariuszki. Mieszkają w Cochabambie moi przyjaciele, również spora grupa Polaków.  Co więcej, z naszej parafialnej grupy wolontariatu misyjnego przynajmniej jedna studentka nadal wybiera się do Cochabamby.

Czy śmierć Helenki może mieć jakiś sens, czy może być solą, która przywróci nadzieję? Czy przeciwnie jest tylko postrachem i „nauczką”, żeby się nie pchać w nie swoje sprawy? Komentarze w internecie pod wiadomością o śmierci Heleny odzwierciedlały obie optyki.

W Boliwii w ostatnich latach zmarło kilku polskich misjonarzy. Wszystkie te śmierci miały w sobie, jeśli można tak powiedzieć, coś dziwnego. W 2009 ks. Tomasz zmarł na zawał, bo w szpitalu, do którego go przywieziono nie działał sprzęt do reanimacji. W 2011 ks. Mariusz wyjechał na drogę pomagać siostrom, w których samochodzie przyczepka odłączyła się i zjechała z szosy. Kiedy problem był już prawie rozwiązany, w stojący na poboczu samochód wjechał autobus. Zginęło 5 osób. W 2015 s. Miriam zmarła na grypę, która w Boliwii ponoć w ogóle nie występowała.

Teraz Helena dołącza do tej grupy Polaków, cichych świadków wiary, którzy swoją postawą posolili ze swej natury i tak słoną boliwijską ziemię. Czy te śmierci były konieczne, potrzebne? To nie jest rodzaj pytań, jakie stawia sobie chrześcijanin. Może właśnie największa siła wyrazu tych śmierci tkwi w ich, że tak powiem, codzienności, powszechności. Umarli tak, jak umierają tysiące Boliwijczyków każdego roku: w bezsensownych wypadkach drogowych, z powodu niewydolności służby zdrowia, w napadach rabunkowych, w przemocy rodzinnej i etnicznej…

Chrześcijańskie znaczenie ich pracy i śmierci polega na tym, że oddali swoje życia do dyspozycji Bogu. Nie wiem, czy mogli uniknąć śmierci. Z tych 4 zmarłych misjonarzy znałem tylko ks. Mariusza. Zginął w pierwszym roku swojego pobytu w Boliwii. Wiem, że wyjeżdżając na drogę do pomocy siostrom postąpił zgodnie ze swoim sercem, z charakterem swojej posługi. Chyba nie byłby sobą, gdyby nie stanął w miejscu, gdzie ostatecznie poniósł śmierć. Przypuszczam, że on osobiście bardziej by się niepokoił pytaniem: „dlaczego nie pomogłem?” niż pytaniem: „dlaczego musiałem umrzeć?” Zwyczajnie, śmierć została pokonana i bynajmniej nie chodzi o jakiś niespotykany heroizm cnót misjonarza. Sam Jezus nam podpowiada, żebyśmy nie bali się posolić naszego życia, jak się soli ofiarę pokarmową na ołtarzu dla Boga.

Wydaje się, że Boliwia jest krajem, gdzie stosunkowo łatwo można stracić życie. Nie wiem, czy statystycznie jest bardziej niebezpieczna niż inne kraje misyjne. Co ciekawe, od kilku lat stała się najpopularniejszym miejscem przeznaczenia polskich misjonarzy.

Ale Boliwia to również kraj, gdzie śmierć jest inaczej postrzegana niż w Polsce, czy w Europie w ogóle. Mentalność boliwijska pozostaje naznaczona logiką ofiar składanych bogom, a właściwie Pachamamie – Matce Ziemi. Są to przeróżne ofiary. Wśród nich również krew ludzka, a niekiedy nawet życie ludzkie.

W ciekawy sposób przedstawia tę tajemnicę boliwijski film pt. El cementerio de los elefantes (2008). Boliwijczycy rozumieją znaczenie ofiary. Widzą w śmierci więcej niż tylko jednostkową stratę życia. Śmierć ma zawsze wymiar metafizyczny, religijny. Z pewnością śmierć polskich misjonarzy jawi się jako sól, która przemienia świat, w którym pracowali jako dar dla Boga. Boliwijczyków trudno jest przekonać słowami. Natomiast krew jest dla nich mocnym świadectwem o Ewangelii.

Ciekawostka! W Cochabambie od prawie 30 lat znajduje się pewna mała, gipsowa figurka, popiersie Jezusa z Ogrójca, która płacze krwawymi łzami. Nikt nie potrafi wytłumaczyć tego fenomenu, uznanego przez władze kościelne jako „znak Boży”. Badania w laboratoriach w kraju i za granicą potwierdziły, że jest to krew ludzka, choć, o dziwo, nie można rozpoznać jej grupy.

Płaczący Chrystus z Cochabamby / Fot. ks. dr Wojciech Błaszczyk

Płaczący Chrystus z Cochabamby / Fot. ks. dr Wojciech Błaszczyk
Płaczący Chrystus z Cochabamby / Fot. ks. dr Wojciech Błaszczyk

W swoim czasie, na prośbę biskupa miejsca, przygotowałem mały komentarz teologiczny do tego fenomenu. Zastanawiało mnie, że nie można było ustalić grupy krwi z figurki Jezusa. Z medycznego punktu widzenia powinno to być bardzo łatwe. Zasugerowałem, że taki stan rzeczy można odczytywać jako znak sam w sobie: Jezus płacze krwią każdego człowieka, nie jest to krew Pańska, którą mamy w Eucharystii, Jezus utożsamia się z cierpieniem i krwią, ze śmiercią każdego człowieka, niejako w każdym zabitym On sam umiera.

Znak krwawych łez Chrystusa z Cochabamby bardzo mocno przemawia do Boliwijczyków. Myślę, że krew Heleny też pozostanie dla nich mocnym świadectwem. Ale pointa nie leży w tym, żeby nadawać śmierci Heleny jakieś szczególne znaczenie. Raczej chodzi o umiejętność zaakceptowania własnej śmierci nim nadejdzie. Śmierć nie jest tylko złą przypadłością dobrych ludzi. Przychodzi jak siostra. Przybliża do Ojca.