separateurCreated with Sketch.

Pierwsze dziecko? To (nie) koniec małżeństwa!

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Ostatnio w kinie byliście na „Titanicu”, romantyczne kolacje jadacie na podłodze w kuchni, a wypady za miasto są po to, by wyprowadzić dziecko na spacer? Ten tekst jest dla Was!

Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.


Wesprzyj nasPrzekaż darowiznę za pomocą zaledwie 3 kliknięć

„Teraz to się wam już skończy” – słyszeliśmy z mężem od życzliwych znajomych, cioć i kuzynów krótko przed pojawieniem się na świecie naszego pierwszego dziecka. Nie, żebym nie była przygotowana na zmiany, ale takie złowieszcze prognozy nie dawały pozytywnego kopa i pewności siebie, zwłaszcza ciężarnej na ostatnich nogach.

Pojawienie się dziecka to koniec spontaniczności

Bardziej doświadczeni w dziecięcej materii znajomi, spoglądając lękliwie na nasz studencki tryb życia pełen wyjazdów, podróży i spontanicznie podejmowanych decyzji, czuli się zobowiązani do przestrzeżenia nas przed nieuchronnie zbliżającym się końcem tych wspaniałych przygód.

Do dziś nie wiem, czy robili to z troski, ale ukradkowe uśmieszki i spojrzenia, w których pojawiała się raczej pewna satysfakcja niż wyrozumiałość, każą sądzić, że zacierali łapki z radości, że oto i my dołączymy do tego grona uciemiężonych dziećmi par, które wprawdzie oficjalnie nigdy nie przyznają, że jest im ciężko, ale które na własnej skórze już zdążyły doświadczyć, że dzieci = pot, znój i łzy.

Niektórzy mają nawet teorię, że pojawienie się dziecka w związku jest równoznaczne z jego końcem. Tego związku, nie dziecka. Bo skończą się te wszystkie romantyczne kolacje w modnych knajpkach, wypady do kina i nocne spacery po mieście, weekendowe wyjazdy na drugi koniec Polski i powroty tak, żeby zdążyć na 8:00 rano w poniedziałek do pracy. No i skończą się przede wszystkim „te dzikie, frywolne seksy”, bo przecież najpierw połóg, później karmienie dziecka przez „X” miesięcy i ten doskwierający permanentnie brak czasu w połączeniu z chronicznym zmęczeniem. Duch wprawdzie chętny, ale ciało… I jak to robić z maluszkiem słodko pochrapującym za ścianą? Jakoś tak niezręcznie, nie?

Prócz samych prognoz ciekawe jest to, że takie złowieszcze wizje, wachlarze z wszystkimi odcieniami czarnych stron rodzicielstwa, rozkładają często… bezdzietni. Wiedza wlana?

Możliwe, ale…

Dobrze, nie będę owijać w bawełnę, że dziecko niczego nie zmienia w związku. Ale z pewnością jego pojawienie się nie uruchamia automatycznie napisów końcowych THE END dla małżeństwa. Oczywiście, że zmiana formuły z 1+1 na na 2+1 jest nieco dotkliwa, mocno wymagająca i definitywnie zamyka pewien etap w życiu.

To prawda – pierwsze lata życia dziecka wprowadzają wiele ograniczeń dla funkcjonowania małżeństwa. Ale nie jest tak, że wszelkie wyjścia, romantyczne kolacje i eskapady są niemożliwe. Są do zrobienia, ale wymagają planu, skomplikowanej logistyki, a czasem po prostu stawania na rzęsach, żeby znaleźć kogoś zaufanego, kto w tym czasie zaopiekuje się bobasem. I oczywiście tych wyjść jest znacznie mniej, zwłaszcza na początku (bo korzystanie z pomocy niani grozi bankructwem, a poza tym… bobas domaga się zainteresowania i czułej opieki rodziców – mamy i taty, a nie babci, cioci, niani).

Oczywiście, że zmienia się też seks – już nie pokrzyczycie sobie w ekstazie, raczej robi się „to” wyjątkowo cichutko, żeby przypadkiem nie obudzić dopiero co uśpionego dziecięcia. I fakt – częstotliwość też inna, bo wieczory i noce, jak dobrze wiedzą zaprawieni w boju rodzice, są od nadrabiania zaległości z całego dnia, kiedy to bobas wymagał nieustannej uwagi (kolka/ząbkowanie/katar/itd.), a nie od łóżkowych igraszek.

Podróży też oczywiście mniej, chociaż są tacy, co trzymają poziom, wymaga to jednak niemałej zasobności portfela i zaawansowania logistycznego level master. Musi być łóżeczko dla bobasa, parter albo winda (z wózkiem po schodach? nie radzę!), przewijaki/wanienka i cała litania innych absolutnie niezbędnych przyborów. Mnie zwykle odechciewa się już na samą myśl o pakowaniu (dopóki nie miałam dziecka, nie uwierzyłabym, że samochód typu combi można wyładować po brzegi plus bagażnik na dachu… rzeczami dziecka).

[Przeczytaj: Podróżowanie z małym dzieckiem jest możliwe i fajne!]

Lekcja doceniania

Natura nie lubi próżni. Wiele przyjemności zostaje zawieszonych (na jakiś czas!), ale w ich miejsce szybko pojawiają się całkiem nowe. Uwierzycie mi, jeśli napiszę, że naprawdę romantyczną kolację można zjeść na podłodze w kuchni (zerkając na bobasa, który od pół godziny przesuwa magnesy na lodówce)? Ja też bym nie uwierzyła, dopóki nie doświadczyłam tego na własnej skórze. Zamiast wieczornych włóczęg po najmodniejszych knajpach w mieście mamy teraz kąpiele z puszczaniem baniek mydlanych, czytanie przygód małej, białej rybki i długie seanse przy inhalatorze (zimo, spadaj już!).

Ale wiecie co? Jest całkiem miło! Bo w końcu jesteśmy ze sobą razem. Możemy zapomnieć (chociaż na kilka godzin!) o urywających się telefonach i niecierpiących zwłoki mailach. I stosach kurzących się gazet.

Poza tym, nic tak nie uczy doceniania wypadów tylko we dwoje, jak bycie rodzicem.

A kiedy wreszcie po miesiącu zalegania w domu, wspięciu się na Mount Everest kombinatoryki, by dograć opiekę bobasowi, wyrywacie się na miasto jak spuszczone ze smyczy pieski…, łapiecie się na tym, że od pół godziny gadacie o swoim dziecku, oglądacie jego zdjęcia w telefonie i w gruncie rzeczy to już za nim tęsknicie.

 

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Aleteia istnieje dzięki Twoim darowiznom

 

Pomóż nam nadal dzielić się chrześcijańskimi wiadomościami i inspirującymi historiami. Przekaż darowiznę już dziś.

Dziękujemy za Twoje wsparcie!