separateurCreated with Sketch.

Pierwsze dziecko? To (nie) koniec małżeństwa!

Ostatnio w kinie byliście na „Titanicu”, romantyczne kolacje jadacie na podłodze w kuchni, a wypady za miasto są po to, by wyprowadzić dziecko na spacer? Ten tekst jest dla Was!

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

„Teraz to się wam już skończy” – słyszeliśmy z mężem od życzliwych znajomych, cioć i kuzynów krótko przed pojawieniem się na świecie naszego pierwszego dziecka. Nie, żebym nie była przygotowana na zmiany, ale takie złowieszcze prognozy nie dawały pozytywnego kopa i pewności siebie, zwłaszcza ciężarnej na ostatnich nogach.

Pojawienie się dziecka to koniec spontaniczności

Bardziej doświadczeni w dziecięcej materii znajomi, spoglądając lękliwie na nasz studencki tryb życia pełen wyjazdów, podróży i spontanicznie podejmowanych decyzji, czuli się zobowiązani do przestrzeżenia nas przed nieuchronnie zbliżającym się końcem tych wspaniałych przygód.

Do dziś nie wiem, czy robili to z troski, ale ukradkowe uśmieszki i spojrzenia, w których pojawiała się raczej pewna satysfakcja niż wyrozumiałość, każą sądzić, że zacierali łapki z radości, że oto i my dołączymy do tego grona uciemiężonych dziećmi par, które wprawdzie oficjalnie nigdy nie przyznają, że jest im ciężko, ale które na własnej skórze już zdążyły doświadczyć, że dzieci = pot, znój i łzy.

Niektórzy mają nawet teorię, że pojawienie się dziecka w związku jest równoznaczne z jego końcem. Tego związku, nie dziecka. Bo skończą się te wszystkie romantyczne kolacje w modnych knajpkach, wypady do kina i nocne spacery po mieście, weekendowe wyjazdy na drugi koniec Polski i powroty tak, żeby zdążyć na 8:00 rano w poniedziałek do pracy. No i skończą się przede wszystkim „te dzikie, frywolne seksy”, bo przecież najpierw połóg, później karmienie dziecka przez „X” miesięcy i ten doskwierający permanentnie brak czasu w połączeniu z chronicznym zmęczeniem. Duch wprawdzie chętny, ale ciało… I jak to robić z maluszkiem słodko pochrapującym za ścianą? Jakoś tak niezręcznie, nie?

Prócz samych prognoz ciekawe jest to, że takie złowieszcze wizje, wachlarze z wszystkimi odcieniami czarnych stron rodzicielstwa, rozkładają często… bezdzietni. Wiedza wlana?

Możliwe, ale…

Dobrze, nie będę owijać w bawełnę, że dziecko niczego nie zmienia w związku. Ale z pewnością jego pojawienie się nie uruchamia automatycznie napisów końcowych THE END dla małżeństwa. Oczywiście, że zmiana formuły z 1+1 na na 2+1 jest nieco dotkliwa, mocno wymagająca i definitywnie zamyka pewien etap w życiu.

To prawda – pierwsze lata życia dziecka wprowadzają wiele ograniczeń dla funkcjonowania małżeństwa. Ale nie jest tak, że wszelkie wyjścia, romantyczne kolacje i eskapady są niemożliwe. Są do zrobienia, ale wymagają planu, skomplikowanej logistyki, a czasem po prostu stawania na rzęsach, żeby znaleźć kogoś zaufanego, kto w tym czasie zaopiekuje się bobasem. I oczywiście tych wyjść jest znacznie mniej, zwłaszcza na początku (bo korzystanie z pomocy niani grozi bankructwem, a poza tym… bobas domaga się zainteresowania i czułej opieki rodziców – mamy i taty, a nie babci, cioci, niani).

Oczywiście, że zmienia się też seks – już nie pokrzyczycie sobie w ekstazie, raczej robi się „to” wyjątkowo cichutko, żeby przypadkiem nie obudzić dopiero co uśpionego dziecięcia. I fakt – częstotliwość też inna, bo wieczory i noce, jak dobrze wiedzą zaprawieni w boju rodzice, są od nadrabiania zaległości z całego dnia, kiedy to bobas wymagał nieustannej uwagi (kolka/ząbkowanie/katar/itd.), a nie od łóżkowych igraszek.

Podróży też oczywiście mniej, chociaż są tacy, co trzymają poziom, wymaga to jednak niemałej zasobności portfela i zaawansowania logistycznego level master. Musi być łóżeczko dla bobasa, parter albo winda (z wózkiem po schodach? nie radzę!), przewijaki/wanienka i cała litania innych absolutnie niezbędnych przyborów. Mnie zwykle odechciewa się już na samą myśl o pakowaniu (dopóki nie miałam dziecka, nie uwierzyłabym, że samochód typu combi można wyładować po brzegi plus bagażnik na dachu… rzeczami dziecka).

[Przeczytaj: Podróżowanie z małym dzieckiem jest możliwe i fajne!]

Lekcja doceniania

Natura nie lubi próżni. Wiele przyjemności zostaje zawieszonych (na jakiś czas!), ale w ich miejsce szybko pojawiają się całkiem nowe. Uwierzycie mi, jeśli napiszę, że naprawdę romantyczną kolację można zjeść na podłodze w kuchni (zerkając na bobasa, który od pół godziny przesuwa magnesy na lodówce)? Ja też bym nie uwierzyła, dopóki nie doświadczyłam tego na własnej skórze. Zamiast wieczornych włóczęg po najmodniejszych knajpach w mieście mamy teraz kąpiele z puszczaniem baniek mydlanych, czytanie przygód małej, białej rybki i długie seanse przy inhalatorze (zimo, spadaj już!).

Ale wiecie co? Jest całkiem miło! Bo w końcu jesteśmy ze sobą razem. Możemy zapomnieć (chociaż na kilka godzin!) o urywających się telefonach i niecierpiących zwłoki mailach. I stosach kurzących się gazet.

Poza tym, nic tak nie uczy doceniania wypadów tylko we dwoje, jak bycie rodzicem.

A kiedy wreszcie po miesiącu zalegania w domu, wspięciu się na Mount Everest kombinatoryki, by dograć opiekę bobasowi, wyrywacie się na miasto jak spuszczone ze smyczy pieski…, łapiecie się na tym, że od pół godziny gadacie o swoim dziecku, oglądacie jego zdjęcia w telefonie i w gruncie rzeczy to już za nim tęsknicie.