Cerro Torre statystycznie w pełnej krasie pokazuje się zaledwie 3 dni w miesiącu. Swe piękne oblicze odsłania tylko wybranym szczęśliwcom. To góra moich marzeń z dzieciństwa.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
– Rety! Auć! Znów! Mam dość! – siedząca po mojej prawej stronie koleżanka wydaje z siebie stek polskich wyzwisk na zastaną rzeczywistość.
– Nie przesadzaj.
– Łatwo Ci mówić. Nie przywaliłeś dwudziesty piąty raz głową w metalową ramę od bagażu! – mówi rozżalona pocierając dłonią rozbolałe miejsce.
– Zaraz kończymy. Wytrzymaj – nachylam się do poziomu niskich okienek naszego busika. – O, zobacz. To już tuż-tuż.
Kolejne szarpnięcie. Faktycznie. Trzęsie niemiłosiernie. Odkąd zjechaliśmy z asfaltowej trasy w szutrową dróżkę, jedzie się coraz „weselej”. Średnia prędkość, jaką osiągamy to jakieś 20-30 km/h. Aż mi żal tego rupiecia. Przecież po dwóch takich kursach, pojazd nadaje się do totalnego przeglądu technicznego. W tej sytuacji cena 60 pesos za 200-kilometrowy odcinek dzielący El Calafate i El Chalten naprawdę nie jest wygórowana.
Do krajobrazu południowoargentyńskiej Patagonii zdążyłem się już przyzwyczaić. Przemierzam tę krainę od kilku dni. Nic się nie zmienia. Wokół jedna, wielka równina. Pustka. Dzikie NIC. Płasko, niczym na idealnie wyszlifowanym stole.
Na horyzoncie brak najmniejszej nawet wypukłości – czegokolwiek, na czym można by zatrzymać wzrok. Autobus staje przy małym gospodarstwie, przypominającym amerykańskie ranczo. Wewnątrz drewnianej chaty zaadaptowanej na potrzeby sympatycznej knajpki wiszą na ścianach czarno-białe strony pożółkłych ze starości gazet.
Podchodzę bliżej. Rok 1959. Na okładce zdjęcie Cesare Maestriego – świeżego zdobywcy najtrudniejszej ściany świata, Cerro Torre. Zaraz obok kolejne wydania dziennika, w którym wypowiadają się słynni alpiniści – w większości sceptycy owego wejścia. Fakt – do dziś mało kto wierzy, że Maestri postawił stopę na szczycie. To jednak dłuższa historia. Przerwa dobiega końca. Czas wracać do autobusu. Magia słynnego szczytu staje się coraz bardziej odczuwalna. Znak, że do upragnionego celu coraz bliżej.
Cerro Torre. Skalna iglica północnej części parku narodowego Los Glaciares. Dla wielu Góra Marzeń. Powstała niczym spod kredki wyobraźni dziecka, któremu poleconoby narysować górę. Skalny ząb wznoszący się na wysokość 3133 m n.p.m. Położony na granicy argentyńsko-chilijskiej. Najsłynniejsza z iglic skalnego grzebienia, w skład którego wchodzą kolejno: Torre Egger, Punta Herron i Cerro Standhart. Smagana co i rusz huraganowymi wiatrami ściana stanowi wyzwanie dla największych światowych wspinaczy. Do jej pokonania potrzeba ok. 40 wyciągów. O trudnościach, jakie niesie za sobą zdobycie Cerro Torre niech świadczy fakt, że polski wspinacz, Jacek Fluder, jeden z pierwszych Polaków, który postawił nogę na jej wierzchołku (1996 r.), na pokonanie tej ściany potrzebował około miesiąca.
Cerro Torre wyrasta z płaskiego krajobrazu Patagonii niczym góra lodowa spod lustra oceanu. Wszechobecna równina pampy tylko potęguje wrażenie niezwykłej geomorfologicznej dysharmonii tego skrawka ziemi. Nie sposób pozostać obojętnym na taki widok. A już tym bardziej nie podejść bliżej. Pod ścianę kolosa.
Zawsze o niej marzyłem. „Zawsze”… Może inaczej. Odkąd pamiętam w miarę świadomie plany na moją przyszłą „eksplorację”. Czyli tak od… czwartego, piątego roku życia, kiedy to siedząc na kolanach mojego taty, oglądałem wraz z nim album o górach. To właśnie wtedy zobaczyłem JĄ. Smukłą, majestatyczną, zupełnie nie przystającą do górskiej rzeczywistości.
– Tato… A to to, to gdzie? – zapytałem wówczas.
– To?… Synek, to bardzo daleko od nas. Trzeba cały ocean pokonać i jeszcze kawałek. To argentyńska Patagonia.
– Byłeś tam?
– Niestety, nigdy.
– A chciałbyś? – dziecięca logika nie zna hamulców.
– Pewnie, że bym chciał.
– To czemuś nie pojechał? Ja pojadę.
– Dobrze, synku. Na dziś starczy – cierpliwy tato ściągnął mnie wówczas z kolan i zaprowadził do łazienki. – Pojedziesz, pojedziesz. Ale póki co zasuwaj umyć zęby. Lekcje odrobione?
– Odrobione! – wykrzyczałem buzią pełną spienionej pasty do zębów.
I tak oto… Po kilkudziesięciu latach…
Ścieżka z El Chalten nie nastręcza większych trudności. Gdzieniegdzie trzeba pokonać niewielkie strumyki spływające do Lago Torre. Na samym końcu trasy, po ok. 4 godzinach spokojnego marszu, wychodzimy na niewielką piaszczystą półkę. Znajdujemy się na polu namiotowym Agostini.
To stąd wychodzą kolejne ekspedycje śmiałków chcących zmierzyć się z historią światowej wspinaczki. Ponad kolorowymi namiotami rozciąga się najpiękniejsza górska panorama, jaką człowiek jest tylko w stanie sobie wyobrazić. Sino-szarawą iglicę co i rusz oplata jakiś cumulusowy warkocz. Trudno się dziwić – Cerro Torre to najrzadziej oglądany szczyt świata. Statystycznie w pełnej krasie pokazuje się zaledwie 3 dni w miesiącu. Trochę jak nieśmiała i rozkapryszona ślicznotka, która swe piękne oblicze odsłania tylko raz na jakiś czas. I tylko wybranym szczęśliwcom.
Zachód słońca coraz bliżej. Oprócz mnie na okolicznej morenie, na którą wspiąłem się, by lepiej widzieć pomarańczową łunę, nie dostrzegam nikogo. Najwidoczniej jestem ostatnim turystą, który miał dziś ochotę zobaczyć Cerro Torre z bliska. Większość nocuje w El Chalten. Stąd do miasteczka jest przynajmniej 3 godziny szybkiego spaceru. Zaczyna się.
Żółtawo-pomarańczowa poświata zachodzącej kuli maluje tło podziwianego krajobrazu. Jest niesamowicie. A to dopiero preludium tego, co czeka mnie za kilka godzin, gdy nastanie świt.
Ostra jak brzytwa ściana Cerro Torre ma orientacją wschodnią, zatem prawdziwy spektakl świetlanych impresji odbędzie się dopiero nad ranem. Czas chować się do śpiwora.
Wracając na camping dostrzegam pojedyncze parki zakochanych. Wtuleni w siebie siedzą na brzegu Lago Torre i w milczeniu wpatrują się w spektakl, jaki współtworzy zachodzące słońce oraz jedna z najsłynniejszych skalnych ścian świata. Trudno o bardziej romantyczny wieczór. Bóg jest naprawdę dobry. Naprawdę.