separateurCreated with Sketch.

Hanna Suchocka ambasadorką kościołów stacyjnych? Na czym polega ta odradzająca się tradycja? [wywiad]

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Anna Sosnowska - 05.03.17
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

“W Rzymie mieliśmy taki zwyczaj, że po Eucharystii, która była odprawiana o 7 rano, szliśmy jeszcze w różnych grupkach, na cappuccino i cornetto”.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

W ostatnich latach w Polsce upowszechnia się zwyczaj odwiedzania wyznaczonych kościołów – tzw. kościołów stacyjnych – w konkretne dni Wielkiego Postu i uczestniczenia tam w Eucharystii. Tradycja ta przyszła do nas z Rzymu, a jej korzenie sięgają pierwszych wieków chrześcijaństwa, kiedy to wyznawcy Chrystusa wraz ze swoim biskupem upamiętniali w ten sposób miejsca związane z męczennikami. Choć zwyczaj ten kultywowano przez cały rok liturgiczny, to jednak w Wiecznym Mieście największe znaczenie miały właśnie kościoły stacyjne wyznaczone na czas Wielkiego Postu.

W Polsce o kościołach stacyjnych usłyszeliśmy w 2013 r., kiedy to ukazała się głośna książka premier Hanny Suchockiej, byłej ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej, zatytułowana „Rzymskie pasje. Kościoły Stacyjne Wiecznego Miasta”. Dziś w nabożeństwach kościołów stacyjnych mogą uczestniczyć mieszkańcy Łodzi, Krakowa, Lublina, Warszawy i Poznania.

 

Anna Sosnowska: Czuje się Pani ambasadorem kościołów stacyjnych w Polsce?

Hanna Suchocka*: Jeśli rozumiemy to ambasadorstwo jako promowanie idei, to możemy użyć takiego określenia, mając świadomość jego niedoskonałości. Faktycznie, przed ukazaniem się w 2013 r. książki „Rzymskie pasje. Kościoły Stacyjne Wiecznego Miasta” nikt w Polsce nie wiedział, czym są kościoły stacyjne. Dziś mamy już kościoły stacyjne w Krakowie, Warszawie, Poznaniu, Lublinie i w Łodzi.

Wieść niesie, że stoi za tym nie tylko dobra wola duszpasterzy, ale także „spisek” kilku kobiet.

Właściwie tak (śmiech). Ta inicjatywa rzeczywiście świadczy o pewnej sile kobiet w Kościele. Ja napisałam książkę, ale to Jola Mycielska [dama Związku Kawalerów Maltańskich, organizatorka Międzynarodowych Kongresów Rodziny – red.] oraz prof. Anna Grzegorczyk dyrektor Centrum Badań im. Edyty Stein UAM były osobami, które zaangażowały się w przekonywanie hierarchów, że warto wprowadzić w Polsce ideę kościołów stacyjnych.

Nasza rodzima tradycja wielkopostna jest bardzo bogata – do dziś dużą popularnością cieszą się nabożeństwa drogi krzyżowej czy typowo polskie „Gorzkie żale”. A jednak uznała Pani, że warto wprowadzić do niej kolejny element. Dlaczego?

Też zadawałam sobie to pytanie. Kościoły stacyjne to – mówiąc językiem współczesnego świata – jedna z „ofert”. Sama znam osoby, które nie bardzo potrafią się odnaleźć np. w odprawianiu drogi krzyżowej, chociaż ją cenią. „Gorzkie żale” też są specyficzną formą modlitwy. Natomiast w przypadku kościołów stacyjnych mamy po prostu mszę świętą.

Chociaż przeżywaną codziennie w innym miejscu.

I to nam daje możliwość przeżycia jej trochę inaczej, głębiej, ale także możliwość poznawania innych kościołów – w przypadku Rzymu tych historycznych, a w Polsce zarówno tych starych, jak i niedawno wybudowanych.

Dodać jednak trzeba, że w Polsce ta „oferta” kościołów stacyjnych jest bogatsza. Na przykład w Poznaniu, w kościele przypadającym na dany dzień, stacja zaczyna się koronką do miłosierdzia Bożego, następnie jest droga krzyżowa i na zakończenie msza św. W Rzymie jest tylko msza, ewentualnie poprzedzona procesją z Litanią do wszystkich świętych.

Sięgający starożytności zwyczaj odwiedzania kościołów stacyjnych ma wiele wspólnego z modnym dziś churchingiem. Tradycja spotyka się z nowoczesnością?

Kościoły stacyjne świetnie wpisują się w ten nowy styl, bo każdego dnia pielgrzymujemy do innego miejsca. Czasami to może się wydawać bardzo zewnętrzne czy nawet dość uproszczone, ale znalezienie się w innym otoczeniu inaczej mnie nastraja i wywołuje inne refleksje. Kiedy idę do mojej parafii, to widzę tego samego proboszcza, tych samych ludzi, raczej nic mnie tam nie zaskoczy. A tu nagle mam coś innego.

Łatwiej o jakiś odświeżający, budzący nas z uśpienia impuls?

Oczywiście. Kiedy w Rzymie chodziłam do kościołów stacyjnych, to myślałam o świętych – a większość z nich to męczennicy – patronujących danemu miejscu. Więc tu pojawiał się jeszcze element powiązania z okresem wczesnochrześcijańskim. To było doświadczenie ciągłości chrześcijaństwa – że od tamtych czasów do naszych idziemy z pokolenia na pokolenie chrześcijańskim szlakiem.

Natomiast przeniesienie tej tradycji na grunt polski pozwala nam doświadczyć uniwersalizmu chrześcijańskiego, bo Kościoły partykularne łączą się w ten sposób z Kościołem rzymskim, Kościołem powszechnym.

W tradycji kościołów stacyjnych mamy wiele wątków dotyczących wspólnoty – liturgii przewodzi biskup, czyli pasterz lokalnego Kościoła, wspominamy świętych z pierwszych wieków, na czas Wielkiego Postu przełamujemy administracyjny podział na parafie…

I tworzymy swoistą wspólnotę z ludźmi, których każdego dnia spotykamy na mszach. Oczywiście nie ze wszystkimi, bo zdarzało się, że samych księży w Rzymie było 80. Tam mieliśmy taki zwyczaj, że po Eucharystii, która była odprawiana o 7 rano, szliśmy jeszcze w różnych grupkach, na cappuccino i cornetto.

Jak właściwie rozpoczęła się Pani przygoda z kościołami stacyjnymi?

Chociaż w Rzymie mieszkałam od 2001 r., to przez pierwsze lata nikt się nawet nie zająknął, że istnieje tu taka tradycja. Dowiedziałam się o niej dopiero w 2004 r. od ambasadora Niemiec, który powiedział mi, że ambasador USA Jim Nicolson chodzi po różnych antycznych kościołach. Jak to? – pomyślałam, i zaczęłam  dopytywać ambasadora amerykańskiego o szczegóły, ponieważ Rzym wczesnochrześcijański mnie pasjonował i też chciałam zobaczyć te miejsca.

Okazało się, że to było coś więcej niż ciekawa oferta turystyczna.

Dowiedziałam się, że organizatorem jest Papieskie Kolegium Północnoamerykańskie i że chodzi o msze, a nie o zwykłe zwiedzanie. Kiedy usłyszałam, że te msze są odprawiane o 7 rano, mój entuzjazm nieco osłabł (śmiech). Dostałam jednak listę kościołów stacyjnych i postanowiłam spróbować.

Co Pani daje takie właśnie przeżywanie Wielkiego Postu?

Daje mi wyraźne poczucie, że Wielki Post na tle pozostałych dni jest innym okresem.

We współczesnym świecie zgubiliśmy to, co było naturalne dla naszych przodków – różne obyczaje związane nie tylko z porami roku, ale i ze świętami. A my teraz to zatraciliśmy, właściwie cały rok jest taki sam. Można powiedzieć, że cały czas robimy to samo. Nie ma tego, że np. w jakimś okresie od czegoś się powstrzymujemy, na coś oczekujemy. Obecnie wszystko spełniane jest od razu, w przenośni: dyskoteka trwa cały rok, a Wielkanoc w supermarketach zaczyna się już w Środę Popielcową.

Kiedy cały czas mamy święto, to właściwie nie mamy go wcale?

Tak. Tymczasem Wielki Post to czas zatrzymania się. Mi też trudno to zrobić, bo jestem włączona w ten świat. Pielgrzymowanie do kościołów stacyjnych daje jednak szansę takiego zatrzymania się i przygotowania do radości, która ma nastąpić.

Ale wymaga też bardzo konkretnego wysiłku.

Oczywiście, ta dyscyplina pielgrzymowania inaczej człowieka ustawia, bo muszę dopasowywać sobie dzień do mszy świętych. Wiem, że jeśli teraz w Poznaniu ktoś mnie zaprosi na 18 na kawę, to nie pójdę, bo tu nabożeństwa w kościołach stacyjnych są odprawiane właśnie o tej godzinie.

W Rzymie, gdzie msze były rano, potrzebna była dyscyplina rannego wstawania. Ale czułam się dzięki temu włączona w historię chrześcijan opisanych przez Sienkiewicza w „Quo vadis”, którzy w ciemnościach, z kagankami chodzili tymi drogami na miejsca modlitwy.

Kiedy pojawiła się u Pani myśl, że może warto opisać tę tradycję rzymskich kościołów stacyjnych?

Po kilku latach. Kiedy przyjeżdżałam do Rzymu [by objąć urząd ambasadora RP przy Stolicy Apostolskiej – red.], przygotowywałam się na różne rzeczy, ale na pewno nie na napisanie książki o kościołach. Z perspektywy czasu widzę jednak, że jak Pan Bóg chce, żeby człowiek coś zrobił, to go popycha na tej drodze.
Najpierw była ta pierwsza rozmowa z ambasadorem, potem pojawiły się inne osoby, które chodziły ze mną do kościołów stacyjnych i które dopytywały o jakieś opracowanie na ich temat. Nie było czegoś takiego – były tylko osobne publikacje o poszczególnych kościołach. Kiedy napisałam fragmenty książki, Jola Mycielska zasugerowała wydawnictwo. Potem już poszło, chociaż praca nad „Rzymskimi pasjami” trwała dwa lata.

Niewielu autorów jest świadkami tego, jak słowa z ich książki tak namacalnie stają się ciałem.

Rzeczywiście mogę mieć z tego powodu satysfakcję, bo różne rzeczy człowiek pisał i nikt już po nie dziś nie sięga. A ja od czterech lat dostaję sygnały, że niektóre osoby w każdy Wielki Post wracają do książki i ona wyznacza im rytm kolejnych dni.

Kiedy śledzi się historię kościołów stacyjnych, to fakt, że ta tradycja przetrwała mimo tylu niesprzyjających okoliczności i teraz zaczyna się odradzać, jest dość niezwykły.

Najpierw niewola awiniońska, potem w XIX w. bunt przeciwko papiestwu i likwidacja Państwa Kościelnego – to wszystko sprawiło, że kościoły stacyjne właściwie przestały istnieć. Tę ideę zaczął dopiero odkurzać Jan XXIII, który w 1959 r. po raz pierwszy od dłuższego czasu przybył w Środę Popielcową do św. Sabiny na Awentynie, żeby celebrować tam mszę – zgodnie z tradycją to ta świątynia jest pierwszym kościołem stacyjnym. Jak wiadomo, dzięki obecności papieży różne rzeczy stają się sławne, i tak stało się też z tą mszą. Jednak ciągu dalszego nie było.

Potem w Rzymie powstała Papieska Akademia Kultu Męczenników, która powoli zaczęła odtwarzać kościoły stacyjne. Ale ten nowy impuls do ożywienia tradycji pielgrzymowania tak naprawdę dali Amerykanie z Kolegium Północnoamerykańskiego. To oni zaczęli prowadzać w czasie Wielkiego Postu księży, którzy studiują w Rzymie, na msze do kościołów stacyjnych. Kościoły w te poranki zapełniły się młodymi ludźmi. W ten sposób odtworzyli ideę, która przy tak daleko idącej sekularyzacji pewnie zupełnie by zgasła.

Amerykanie odrodzili rzymską tradycję, a dzięki Polakom ona trafiła do innego państwa…

A ten ciąg prowadzi nas do początków chrześcijaństwa i pokazuje, jak ono jest uniwersalne.

Pierwsi chrześcijanie dawali świadectwo, które przerwało do naszych czasów.  Teraz naszym obowiązkiem jest przeniesienie go w kolejne stulecia. Nie możemy być ostatnim ogniwem łańcucha.

 

*Hanna Suchocka – prawnik, polityk, nauczyciel akademicki; premier RP w latach 1992-93, była ambasador Polski przy Stolicy Apostolskiej i Zakonie Maltańskim, członek Papieskiej Komisji ds. Ochrony Nieletnich; Dama Orderu Orła Białego.

 

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.