separateurCreated with Sketch.

Problem z relikwiami. Święte podróbki czy święte symbole?

Tunika, którą Jezus miał mieć na sobie podczas męki występuje w dwóch egzemplarzach. Gwoździ z krzyża również jest nieco ponad stan. I co teraz? Dołączymy do ironicznego chóru wyśmiewającego „ciemniaków”?

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

W rzymskiej bazylice Santa Maria Maggiore można pomodlić się przy żłóbku Jezusa. Nie licząc świadectwa Ewangelii, pierwsza historyczna wzmianka o tej relikwii wyszła spod pióra Orygenesa na początku III wieku. Od tego momentu jesteśmy w stanie prześledzić jej dalsze losy i przy odrobinie dobrej woli założyć tożsamość pięciu klonowych desek czczonych w bazylice ze żłóbkiem wspominanym przez starożytnego chrześcijańskiego pisarza.



Czytaj także:
Notre Dame: Miedziany kogut z iglicy odnaleziony, w środku relikwie

Tysiąc osiemset lat. Całkiem nieźle. Problematyczne pozostaje pierwszych dwieście, a właściwie sto. Na początku II wieku cesarz Hadrian wybudował w miejscu narodzin Chrystusa świątynię Adonisa, by odstraszyć chrześcijańskich pielgrzymów. Miejsce było zatem znane. Mógł znajdować się tam i rzeczony żłóbek. Kłopot jednak z pierwszym wiekiem. Bo niby kto wpadł na to, by zabezpieczyć czy choćby zapamiętać żłób i stajnię, w której pewnej nocy urodziło się dziecko nikomu bliżej nieznanych podróżnych?

Losy krzyża możemy prześledzić od IV wieku. Odnalazła go matka Konstantyna, Helena. Po odnalezieniu i zidentyfikowaniu – któremu towarzyszyć miały mniej lub bardziej cudowne wydarzenia – święta cesarzowa podzieliła bezcenny skarb na trzy części i obdarowała nimi Jerozolimę, Konstantynopol i Rzym.

Część jerozolimska po małych zawirowaniach z udziałem Persów w VII wieku i krótkim pobycie w stolicy Cesarstwa Wschodniego wróciła na miejsce. Część konstantynopolitańska do XIII wieku spokojnie leżała sobie w Hagia Sophia, skąd jako cesarski podarunek wywiózł ją do rodzinnej Kortony niejaki brat Eliasz, drugi generał zakonu franciszkanów (w tamtym momencie występujący jako ekskomunikowany poseł cesarza Fryderyka).

Losy części rzymskiej były najmniej dramatyczne. Jeszcze w IV wieku umieszczono je w specjalnie wybudowanej w tym celu bazylice Santa Croce i tam znajdują się do dziś, nieco tylko uszczuplone przez oderwane z niej i rozesłane po świecie w ciągu wieków drzazgi.

W Polsce można uczcić je między innymi w bazylice katedralnej w Opolu, na Łysej Górze w Górach nomen omen Świętokrzyskich, oraz w parafiach Podwyższenia Krzyża w Katowicach i na warszawskich Jelonkach. Wbrew krążącym opiniom – gdyby zebrać wszystkie te rozsiane po świecie drzazgi, naszym oczom wcale nie ukazałby się „las krzyży”.

Trudno byłoby skompletować nawet jeden. W wypadku krzyża mamy zatem prawie tysiąc siedemset lat nieźle udokumentowanej historii. Problematyczne – zwłaszcza jeśli odmówimy wiary w interwencję nadprzyrodzoną lub kobiecą intuicję Heleny – pozostaje pierwszych trzysta.

W Rzymie, w bazylice świętej Pudencjany znajduje się też kolumna biczowania. Obecność tej relikwii w kościele na jerozolimskim wzgórzu Syjon potwierdzali już w IV wieku święci Hieronim i Paula Rzymianka. Do Wiecznego Miasta przybyła w 1223 roku.

Tunika, którą Jezus miał mieć na sobie podczas męki występuje w dwóch egzemplarzach. Jeden w niemieckim Trewirze, drugi we francuskim Argenteuil. Historię pierwszego da się prześledzić od IV wieku i zamieszana jest w nią oczywiście Helena. Udokumentowane losy drugiego egzemplarza sięgają końca VI wieku.


Sacramentais da Igreja
Czytaj także:
9 najbardziej tradycyjnych i najpopularniejszych sakramentaliów Kościoła katolickiego

Gwoździ z krzyża również jest nieco ponad stan. Podobnie jak cierni z korony cierniowej, choć sama obręcz korony, a właściwie cierniowego czepca wtłoczonego Jezusowi na głowę znajduje się w skarbcu paryskiej katedry Notre Dame. Jej historia także sięga czasów świętej Heleny z drobną luką między IV a X wiekiem. Gdyby ktoś pytał o poszukiwany przez rycerzy króla Artura Święty Graal, to ma się dobrze i można znaleźć go w katedrze w Walencji. To agatowa czarka z połowy I wieku. Pierwsze dotyczące jej wzmianki historyczne pochodzą z połowy III wieku.

Świadomie nie ruszam w ogóle Całunu Turyńskiego oraz chust z Oviedo i Manopello. Można by jeszcze wspomnieć o czaszkach Jana Chrzciciela. Trzy sztuki w samej Europie zachodniej, z czego dwie oczywiście w Rzymie. Ale pozostańmy już przy relikwiach związanych z samym Jezusem.

W przypadku żadnej z nich nie uda nam się z niezbitą pewnością wykazać jej stuprocentowej autentyczności. W wielu wypadkach wydaje się ona wręcz dość wątpliwa. W kilku wątpliwość przeradza się w ewidentność. I co teraz? Dołączymy do ironicznego chóru wyśmiewającego „ciemniaków”, którzy przez wieki dawali się mamić fałszywymi relikwiami i wyłudzać na ich poczet mniejsze lub większe kwoty? I z czym właściwie mamy do czynienia? Z naiwnością czy ze sprytnym oszustwem? Jak nazwiemy te relikwie, które nie spełniają naszych standardów autentyczności? Święte Podróbki?

Przecież dobrze wiemy, że tak naprawdę nie chodzi tu o kawałek drzewa, kamienia, tkaniny. Nasi praszczurowie z rzekomo „ciemnego” średniowiecza wiedzieli to prawdopodobnie równie dobrze jak my. Uważanie ich za głupców to – jak mówił Lewis – „snobizm epoki”.

Po co nam relikwie? Jesteśmy ludźmi, potrzebujemy znaków, które przemówią do naszej wyobraźni. Nie należy marginalizować jej roli w doświadczeniu wiary. Nie robili tego najwięksi mistycy. Nie robił tego sam Jezus opowiadając przypowieści. Nawet gdyby wszystkie relikwie – także te „najświętsze” okazały się „nieautentyczne”, to cóż to zmieni? Nie wierzymy w kamień, drewno ani tkaninę.

Wpatrywanie się w nie, a nawet dotykanie ich nie zbliżą nas w „magiczny” sposób do Tego, który być może miał z nimi kiedyś styczność. Ale przecież w swoim niespecjalnie pięknym parafialnym kościele w tabernakulum mamy Jego Samego. Samego Jezusa. Samego Boga. Czasem jednak ta obecność nam powszednieje i trudno ją pojąć. I wtedy pielgrzymujemy do relikwii, by one pobudziły naszą wyobraźnię, a przez nią nasz rozum i wiarę.

Te wszystkie relikwie są trochę jak album ze zdjęciami z czasów narzeczeństwa. Stary mąż otwiera go, by przypomnieć sobie, że kobieta obok niego – do której obecności tak przywykł – to ta sama uśmiechnięta dziewczyna z fotografii. A potem odkłada album na półkę i patrzy na nią niby tak samo, a jednak już jakoś inaczej. Jakby świeżej. Tyle, że Pan Jezus się nie starzeje. Ale my owszem i dlatego czasem potrzebujemy zajrzeć do albumu.



Czytaj także:
Relikwie: To nie jest magiczne przejęcie mocy