Czyli zielony wehikuł Dziadka Ignacego.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Odzyskałem go dziesięć lat temu. Stał w szopie na Dąbrówce, pod drugiej stronie Tanwi. Nie było to proste, moje śledztwo trwało parę dni. Kiedy dwadzieścia lat wcześniej wracaliśmy z ostatnich wakacji z Dziadkiem (czego wtedy nie wiedzieliśmy), Dziadek poprosił miejscowego rolnika o przechowanie roweru na ten jeden rok…
Po śmierci Dziadka Ignasia często wracałem pamięcią do naszych wspólnych wakacji nad Tanwią, do miejscowości Zwolaki i naszych wypraw do lasu. I zawsze w tych wspomnieniach był ukochany zielony rower Dziadka, niemiecki Diamant. Niezawodny, smukły, ze wspaniałym skórzanym siodełkiem. Na mnie, paroletnim brzdącu rower ten robił wielkie wrażenie, siodełko wyglądało jak wzięte z motocykla, miało sprężyny i pięknie trzeszczało podczas jazdy. Dziadek i Diamant byli nierozłączni. Zanim dziadek kupił mi składaka, a potem Waganta, polską pół-kolarzówkę, byłem wożony w koszyczku. Jechałem przodem do Dziadka, dzień w dzień pruliśmy do cioci do Ulanowa albo na obiad na Podlądzie.
Trasa wiodła nad rzeką albo przez las. Tam trzeba było uważać, czasami gdy długo było sucho, pojawiał się piach i parę razy zaliczyliśmy kraksę.
Dziadek był staroświeckim cyklistą, miał specjalne spinki na nogawki, w swoim starym mundurku i rogatywce wsiadając na niego jak na konia wyglądał jak ułan.
Rower był wypieszczony, po sezonie i przed sezonem zawsze był przez dziadka rozkręcany i skręcany. Jak byłem mały, zawsze w tym uczestniczyłem, nazwy rowerowych części brzmiały dla mnie tajemniczo: piasta, dynamo, torpedo.
Albo towot, smar do roweru z… 1941 roku, w metalowej puszce z niemiecką „gapą” na wieczku, być może zdobycz z Powstania.
Dziadek nazywał rower „poczciwą kobyłą” lub „krążownikiem”. Mówił, że o towarzysza leśnych przygód trzeba dbać. Rower oddawał miłość i służył Dziadkowi wiernie; raz nawet prowadził podchmielonego do domu. Na wakacjach Dziadek umówił się z jednym z kolegów, miejscowych starych partyzantów na omówienie kwestii naszych obiadów w ośrodku. Jednym z elementów spotkania było tzw „opicie” dawnych czasów. Dziadek powiedział nam, że może być niełatwo i żebyśmy odebrali go o północy na moście.
Czekaliśmy w umówionym miejscu na moście nad Tanwią, parę minut po dwunastej ujrzeliśmy ledwo pulsujące światełko z dynama „krążownika”. Po chwili w świetle księżyca pojawił się dziadek wsparty na rowerze, wracający z partyzanckiego spotkania.
Mimo że już miałem z osiem lat i miałem swój rower, uwielbiałem dosiadać Dziadkowego Diamanta. Na Zwolakach nauczyli mnie jeździć pod ramą, na stojąco.
To fakt, rower Dziadka był juczną kobyłą, zawsze gdy przyjeżdżaliśmy na wakacje, Dziadek wychodził po nas i wszystkie walizki jechały na rowerze.
Do dziś pamiętam Dziadka Ignasia, jadącego zawsze rano ze świeżym mlekiem w metalowych kankach….
Kiedy dziesięć lat temu, po dwudziestu latach znalazłem Diamanta w szopie na Dąbrówce, nie przypominał siebie sprzed lat, stał cały w pajęczynach z drewnianymi pedałami i z oponami związanymi sznurkiem…
Jeszcze sto złotych za „opiekę” i był z powrotem nasz.
W drodze z ostatnich wakacji wracał na dachu samochodu, dziwnie się prezentował obok „górali” moich dzieci…
Niejedno pewnie miał im do opowiedzenia…
Czytaj także:
Szymon Majewski: Mój patriotyzm, czyli coś o niepodległości
Czytaj także:
Szymon Majewski: „Róża w lodzie”, czyli Sztuka Podrywu wujka Szymona
Czytaj także:
Szymon Majewski: Służba zdrowia jak pończochy mojej mamy