separateurCreated with Sketch.

Różańcowy gang od babci Marii Esperanzy, kandydatki na ołtarze

LUIZ ESPERANZA

Na zdjęciu bohater tekstu - Luiz, fot. Stefan Czerniecki

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

„Kiedyś byłem inny – zwierzył mi się któregoś dnia Luiz w przypływie chwili. – Imprezy, złe towarzystwo, wiadomo… Babcia dużo się za mnie modliła”.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Ma na imię Luiz. Jest Wenezuelczykiem. Postawny, umięśniony, zbity. Gdy kiedyś podczas naszych porannych powitań klepnąłem go w ramię, naprawdę się zdziwiłem. Ten facet ma ciało jak z żelaza. Twarde niczym ściana.

– Ile ty masz lat? – zapytałem któregoś dnia podczas śniadania.

– A ile byś mi dał? – odparł prowokująco.

– Pod trzydziechę…

– Osiemnaście – odparł z zupełnie stoicką miną.

– Bez jaj! – wybuchnąłem śmiechem.

– No dobra. Dwadzieścia siedem. Przecież nie mogłem dać ci satysfakcji, że zgadłeś tak do razu! – uśmiechnął się.

Każda rozmowa z nim to dla mnie uczta dla uszu. Ciągły, niegasnący uśmiech, żarty, ironia. Dowcipy. Pomocna, wręcz służebna dłoń. Niezwykły chłopak. Jest jednak czas, kiedy Luiz się zmienia.



Czytaj także:
Czy męża da się w ogóle wychować?

– To, co? – zwraca się w ciągu dnia do mnie i dwóch swoich kuzynów. – Pomodlimy się, nie? Różańcem.

To właśnie ten czas. Wtedy Luiz przyjmuje inną pozę. Zmienia się jego wyraz twarzy. Poważnieje. Siadamy w jego ulubionej kaplicy w Finca de Betania. Albo po prostu przy wspólnym okrągłym stole. Tym samym, przy którym spożywamy na co dzień posiłki. Po kilku dniach pobytu tutaj zauważyłem, że chłopaki lubią modlić się w grupie.

Mam wrażenie, że to ich jakby napędza. Samokontroluje. Gdy komuś się nie chce, dwóch pozostałych pociąga go za sobą. Luiz woła też mamę. To niezwykłe, w jaki sposób się do niej odnosi. Obejmuje, tuli, całuje. Nie ma z tym najmniejszego problemu. Ktoś powie: południowcy tak mają. Racja. Mają. Ale tutaj, w przypadku Luiza, jest jeszcze coś.

„Dios te salve, María, llena eres de gracia, el Señor es contigo. Bendita tu eres entre todas las mujeres, y bendito es el fruto de tu vientre, Jesús…” – mówią wszyscy. Głośno, bez szemrania. Pół godziny spotkania na różańcu. Nie dłuży się. Wręcz przeciwnie. Chce się więcej.

W Finca de Betania, miejscu w którym żyła babcia tych trzech gagatków, Maria Esperanza de Bianchini, dziś kandydatka na ołtarze, paciorki różańca prześlizgują się bezszelestnie i bez żadnych oporów. Modlitwa po prostu płynie.

Słyszałem niegdyś od jednego z zakonników, że tym, co tak bardzo przyciąga kobiety w mężczyznach jest ich czystość. Zarówno ta cielesna, jak i ta duchowa. Że kobiety to wyczuwają na odległość. Że właśnie między innymi dlatego tyle niewiast podążało za Jezusem. Szalały na Jego punkcie. Bo oprócz tego, że czynił cuda, głosił najlepsze homilie świata, to był najczystszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziały na oczy.

Pielgrzymując do wenezuelskiej groty objawień Maryi w Fince de Betania spodziewałem się wielu rzeczy. Że poznam historię spotkań Marii Esperanzy z Matką Bożą. Że odpocznę w cieniu cudownej groty. Że pokontempluję przemienioną tutaj w mięsień sercowy Hostię. Że porozmawiam z rodziną kandydatki na ołtarze. Dużo miałem planów, dużo nadziei. Ale przez głowę mi nie przeszło nawet, że spotkam tu faceta, który pokaże mi wiele w sposób tak niewiele wymagający. Po prostu w czystej postawie.


Ludzie modlący się w kościele
Czytaj także:
Mężczyźni! Chodźmy do kościoła, jesteśmy tam potrzebni!

„Kiedyś byłem inny – zwierzył mi się któregoś dnia Luiz w przypływie chwili. – Imprezy, złe towarzystwo, wiadomo… Babcia (chodzi o Marię Esperanzę – przyp. aut.) dużo się za mnie modliła. Pamiętam, jak któregoś dnia ostrzegła mnie, abym obiecał jej, że tego i tego dnia nie pojadę na imprezę z moimi kumplami. Cóż mogłem odrzec? Swojej ukochanej babci? Obiecałem więc. Choć pokusa była wielka. Okaże się później, że dokładnie tego właśnie dnia moi znajomi, wśród których pierwotnie miałem być i ja, mieli tragiczny wypadek samochodowy. Kierowca zginął na miejscu. Ten dzień był moim początkiem. Modlitwa Marii Esperanzy zaowocowała. Wiedziałem, że dostałem nowe życie. I oto jestem!”.

Za Luizem oglądają się najpiękniejsze dziewczyny Caracas. Trudno się dziwić. Wysportowany, umięśniony. I – no właśnie – radośnie czysty.

„Stefan! Dawaj, pobiegniemy na Górę Syjon (wenezuelska kopia jerozolimskiej Góry Syjon w Finca de Betanai – przyp. aut.). Tam dopiero porobisz zdjęcia!” – krzyczy radośnie z rana.

Gdy wartkim tempem dochodzimy do celu, zabieram się za zdjęcia. Kątem oka zaś dostrzegam przyjaciela, który stanął przed kamienną tablicą. Chwyciwszy ją oburącz. Pochyla głowę. Przykładam po cichu aparat do oczu. Genialna scena. Mam to.

Gdy dziś po kilkunastu tygodniach przeglądam zdjęcia, natrafiam na to jedno. I już wiem, co było napisane na tej tablicy, którą ściskał Luiz. Litania Loretańska. Dzięki, Przyjacielu.



Czytaj także:
Czy Jezus może być wzorem dobrego męża?