separateurCreated with Sketch.

Olga Bończyk: Bóg obdarzył mnie talentami [wywiad]

OLGA BOŃCZYK, AKTORKA
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

„Pan Bóg obdarzył mnie kilkoma dodatkowymi talentami. Jednak istotą jest to, że będąc na scenie, dzielę się sobą, swoją wrażliwością. To jest dla mnie najważniejsze” – mówi aktorka Olga Bończyk.

Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.


Wesprzyj nasPrzekaż darowiznę za pomocą zaledwie 3 kliknięć

O roli artystki, śmierci Zbigniewa Wodeckiego i szczęściu – opowiada Olga Bończyk, aktorka teatralna, filmowa i wokalistka, związana m.in. z teatrami Rampa, Roma, Kamienica czy Capitol.

 

Monika Burczaniuk: Niedawno obchodziła pani jubileusz 30-lecia pracy artystycznej. Gratuluję!

Olga Bończyk: Dziękuję! Rzeczywiście czuję się dumna, że udało mi się tyle lat wytrwać w tym zawodzie. To jest chyba tak naprawdę istotą, że wiem, że jestem we właściwym miejscu. Inaczej ten zawód byłby upiornie trudny – tyle lat w trasach, w stresie. Nie dałoby się przetrwać tych porażek i sukcesów.

Sukcesów?

Tak, choć brzmią pozytywnie, czasami potrafią zniekształcać. Niestety, sukcesy sprawiają, że zaczynamy żyć trochę wirtualnie, w sposób nierzeczywisty. Natomiast te trzydzieści lat sprawiło, że ciągle jestem Olgą Bończyk. Rano budzę się, patrzę w lustro – to ja. Tak samo się stresuję przed wejściem na scenę. No, może trochę inaczej. Nie mniej, ale inaczej. Najważniejsze, że ciągle jestem tą samą osobą, która stojąc na scenie czuje się szczęśliwa, że uprawia ten zawód. I to jest chyba najpiękniejsze podsumowanie, jakie można sobie wymarzyć po tych trzydziestu latach.

 

Bóg obdarzył mnie talentami

Jest pani znana jako kobieta wielu talentów. Czuje się pani wyjątkowa?

Nie wiem, czy to jest wyjątkowość, ale rzeczywiście Pan Bóg obdarzył mnie kilkoma dodatkowymi talentami. Poza tym, że umiem śpiewać, jestem wykształcona muzycznie i umiem to w mądry, artystyczny i treściwy sposób spożytkować na scenie, ileś tam rzeczy potrafię. Jednak istotą jest to, że będąc na scenie, dzielę się sobą, swoją wrażliwością. To jest dla mnie najważniejsze.

Jakim człowiekiem był Zbigniew Wodecki?

Z pewnością to, co określało Zbyszka, i chyba wciąż określa, to ogromny dystans do siebie, do pracy, do swojego zawodu. Ci, którzy byli najbliżej niego wiedzą, że uwielbiał poklask, ludzi, którzy patrzyli na niego z uwielbieniem, kobiety, które po każdym koncercie tłumnie się zjawiały pod garderobą i oczekiwały autografów czy zdjęcia. On naprawdę to uwielbiał! Mało tego, nawet się rozglądał za wzrokiem ludzi, którzy z zaskoczeniem patrzyli: To jest ten wielki Wodecki! Oswoił się z tym, że jest wielki, ale traktował to jako coś absolutnie normalnego. On nigdy nie sprawił, że ktokolwiek, nawet obca osoba, czuła się przy nim nieswojo. Po paru minutach wszyscy czuli się przy nim tak, jakby go znali od lat. Nigdy też nie budował muru między sobą, a publicznością.

To dość nietypowe w tej branży. 

Tak, artyści często lubią tworzyć mit niedostępności, ale Zbyszek uwielbiał ludzi i nieustannie był dla ludzi. Był dostępny absolutnie dla wszystkich, może poza sytuacjami, kiedy był autentycznie zmęczony. Mógł się wtedy wymykać z garderoby, żeby już nie rozdawać kolejnych autografów. Nie dlatego, że nie chciał, ale dlatego, że musiał odpocząć po koncercie. Generalnie był człowiekiem, który uwielbiał publiczność. Mam w ogóle wrażenie, że był uzależniony od publiczności, sceny i koncertów. Jednak często też wspominał, że musi przyjść moment, kiedy zejdzie ze sceny. Ja w to nie wierzę, że on by zszedł z tej sceny. Za bardzo to kochał. Nie umiałby żyć bez poczucia, że za chwilę rusza w trasę. To był cały Zbyszek.

 

Szczęście dla aktora? Owacje na stojąco

Wyglądał na szczęśliwego człowieka. Czym według Olgi Bończyk jest szczęście?

Myślę, że szczęście to umieć cieszyć się, doceniać i być tu i teraz w zgodzie z tym, gdzie się jest i co się robi. Życie płynie. Jeszcze jakiś czas temu byłam w totalnej niezgodzie z tym, co się stało i szczęście było ostatnim słowem w moim słowniku. Jednak przynajmniej staram się uwierzyć, że to, co się stało, ma sens. Co prawda droga, którą podążamy się zmieniła i trzeba się w niej odnaleźć na nowo, ale małe szczęścia zdarzają się każdemu z nas. Jedne są większe, inne mniejsze i tak naprawdę one sprawiają, że jesteśmy szczęśliwi. O ile je zauważymy. Co prawda dla każdego szczęście jest czymś innym – dla jednego to fakt, że dziecko dostało piątkę z matematyki, dla kogoś innego moment, kiedy dostanie Oscara. A dla mnie szczęście jest wtedy, kiedy publiczność bije brawo na stojąco. Mnie już to wystarcza, komuś innemu może być za mało. To jest wszystko to, co w naszej głowie sprawia, że możemy się do siebie uśmiechnąć i poczuć się spełnieni. Ten moment, kiedy patrzymy na siebie i myślimy: O, fajnie mi się żyje. Fajną jestem kobietą albo fajnym jestem facetem. Fajnych mam przyjaciół, fajną mam rodzinę. Mnóstwo rzeczy może nas uszczęśliwić, ale wiele zależy od nas.

Napisała pani niedawno na Facebooku bardzo mądry tekst: Masz przed sobą wciąż jakiś cel // Podnieś więc głowę do góry znów // Złap swe marzenia i w niebo rzuć…

To tekst do piosenki, która otwiera płytę „Piąta rano”, którą nagrałam w 2013 roku. Do części tych piosenek napisałam słowa. To jest jedna z nich „Nie zatrzymuj się”. Mnóstwo ludzi przypomina mi, że 4 lata temu napisałam tę piosenkę i powinnam teraz sama wracać do tego tekstu.

Nawet gdy ktoś bardzo skrzywdzi cię
nawet gdy los zmienił plany twe
Nie zatrzymuj się
i nie mów że jest źle

Chodzi o to, że bez względu na to, co się stanie, nawet jeśli świat pójdzie zupełnie w drugą stronę i wszystko runie, to zawsze w życiu można znaleźć jakiś cel, który sprawi, że nie możemy się zatrzymać. Powinniśmy zbudować nowy dom, popatrzeć w chmury, a swoje marzenia rzucić w niebo, bo one się po prostu spełnią. Trzeba złapać życie w swoje ręce i mimo wszystko iść naprzód. Napisałam to cztery lata temu, bo naprawdę w to wierzyłam, zresztą całe moje życie tak właśnie się układało, że ilekroć brałam ster we własne ręce – wszystkie marzenia mi się spełniały.

Wie pani, że nie zawsze się tak da.

Czasami jest tak, że te marzenia ktoś nam zabiera, dzieje się coś, na co nie mamy wpływu. To pewnie coś znaczy i to jest moment, w którym powinno się coś zrozumieć, przerobić. Na razie jeszcze nie wiem co, ale z całą pewnością, nie możemy się poddawać. Rozmawiamy o tym często z Alą Majewską i Włodkiem Korczem, których bardzo dotknęła śmierć Zbyszka. Pracowaliśmy ze sobą niezwykle intensywnie. Ala ciągle powtarza, że nie możemy popadać w poczucie beznadziei, że coś się skończyło i już nie będzie takie, jak było. Oczywiście, nie będzie takie jak było, ale musimy zrobić wszystko, żeby stworzyć jakość, która będzie porównywalna. Inna, ale nie gorsza. Nie możemy zapaść się w studnię rozpaczy, bo nic nam nie da. Nic dobrego nie stworzy. Chociaż strasznie trudno jest się odbić od takiego myślenia. Każdy z nas miał poczucie, że jest na swoim Mount Evereście – weszliśmy na swój szczyt. Możemy wszystko. I nagle się okazało, że spadliśmy na połowę drogi i musimy znowu się wspinać. Nie wiem dlaczego, nie wiem, co to oznacza. Z całą pewnością nie spotkam kogoś takiego w życiu, z kim mogłabym osiągnąć taki rodzaj porozumienia na scenie, współodczuwania. Ale może trzeba po prostu stworzyć jakąś nową jakość. Jeśli ma być mi to dane – pewnie tak się stanie, a jeśli nie – będę się cieszyła, że chociaż przez chwilę mogłam tego doświadczyć.


MARTA ŻMUDA TRZEBIATOWSKA
Czytaj także:
Marta Żmuda-Trzebiatowska o macierzyństwie: „Pełnia szczęścia”


ANNA PRZYBYLSKA
Czytaj także:
„Poszłam z Panem Bogiem na kawę”. Niezwykła opowieść o Ani Przybylskiej


IZABELA DĄBROWSKA
Czytaj także:
Izabela Dąbrowska: Śmiech to najlepsze lekarstwo na stres [wywiad]

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Aleteia istnieje dzięki Twoim darowiznom

 

Pomóż nam nadal dzielić się chrześcijańskimi wiadomościami i inspirującymi historiami. Przekaż darowiznę już dziś.

Dziękujemy za Twoje wsparcie!