separateurCreated with Sketch.

Kiedyś świat był zupełnie inny. Wywiad z Laurą Łącz

LAURA ŁACZ, AKTORKA
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

O dawnym teatrze, muzyce i miłości do najbliższych rozmawiamy z Laurą Łącz, aktorką, znaną m.in. z roli Gabrieli z „Klanu” i licznych ról teatralnych.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Widzom telewizyjnym dała się poznać jako Gabriela Wilczyńska z „Klanu”, filmowym jako Margit Ward z „Kamiennych tablic”, ale największą jej życiową pasją pozostaje teatr. Laura Łącz opowiada nam m.in. o tym, jak niewiele brakowało, by przyszła na świat właśnie w teatrze, roli w odcinku „07 zgłoś się”, a także bardziej osobiście – o tym, jak trudno jej pogodzić się ze śmiercią męża, Krzysztofa Chamca.

 

Jolanta Tokarczyk: Spotkałyśmy się przy okazji jednego z festiwali filmowych, podczas którego wykonywała Pani piosenki filmowe. Jaką rolę odgrywa muzyka w Pani życiu, w filmach, w teatrze?

Laura Łącz: Dotychczas nakręcono wiele filmów, do których powstała ponadczasowa muzyka, która przetrwała próbę czasu i stała się nawet bardziej popularna niż same filmy. Takie przykłady możemy znaleźć zarówno w polskiej jak i światowej filmografii. Ja również mam swoje ulubione linie melodyczne, np. z „Pana Tadeusza”, „Nocy i dni”. Niektóre motywy filmowe wykonywane jako piosenki np. piękny walc z „Nocy i dni” śpiewany przez Halinę Kunicką, zdobył ogromną popularność, niezależnie od filmu.

Zauważyłam natomiast, że w teatrach nastąpiły w tym zakresie duże zmiany. Kiedy zaczynałam pracę w teatrze, do spektaklu zawsze była pisana muzyka. Kostiumograf robił projekty kostiumów, krawiec szył według tych projektów ubrania, w pracowni fryzjerskiej wykonywano wąsy, brody, peruki, szewc robił stosowne do epoki obuwie i podobnie było z muzyką.

Teraz muzyka dobierana jest na zasadzie efektu i często wykorzystuje się te najbardziej nośne, nieraz nawet discopolowe motywy. Kiedy debiutowałam na deskach teatru w sztuce „Ballada Łomżyńska”, muzykę do spektaklu skomponował Czesław Niemen, który przychodził do nas codziennie na próby. W spektaklu cały czas były śpiewy, po czym następował niedługi fragment recytacji i znowu śpiew. Tygodniami nie schodziłam ze sceny, a Niemen nagrywał swoje wspaniałe kompozycje pierwszym, drugim i trzecim głosem. Podobnie pracowaliśmy przy mojej koronnej sztuce „Cyrano de Bergerac” w Teatrze Polskim.

Krzysztof Chamiec, mój późniejszy mąż, genialnie grał Cyrana, ja w tym spektaklu grałam Roxanę, ale występował też, świeżo po roli księcia Bogusława w „Potopie”, piękny i młody Leszek Teleszyński. Akcja sztuki toczy się w okresie francuskiego baroku, mieliśmy więc nie tylko przepiękną dekorację i kostiumy, ale też  specjalnie napisaną muzykę, utrzymaną oczywiście w klimacie epoki. Teraz to niemal w ogóle się nie zdarza, a szkoda…


ALINA JANOWSKA
Czytaj także:
Alina Janowska. Życie wielokrotnie spełnione

 

Laura Łącz: Od dziecka kocham teatr

Fascynacja teatrem jest uzasadniona, biorąc pod uwagę, że niemal przyszła Pani na świat w teatrze…

Od dziecka kochałam teatr i chciałam być przede wszystkim aktorką teatralną. Na naszym roku w szkole teatralnej nikt zresztą nie wyobrażał sobie innej drogi zawodowej niż teatr. Moi rodzice od angażu po szkole aż do teatralnej emerytury pracowali w teatrze. Zostali zaangażowani do Teatru Polskiego jeszcze przez Leona Schillera i pamiętam, jak moja mama grała Anielę w „Ślubach panieńskich”, a Barbara Kraftówna – Klarę. W Teatrze Polskim na etatach pracowało wtedy około 150 osób. Teraz wygląda to zupełnie inaczej. Na etatach pracują nieliczni, a wiele uznanych dawniej teatrów funkcjonuje jako impresaryjne.

Pani ma jednak na koncie wiele ról teatralnych…

Od czasu ukończenia szkoły teatralnej bardzo dużo pracowałam, przede wszystkim w teatrze. Mój dorobek teatralny nie jest jednak znany szerszej publiczności, zwłaszcza młodej. Kiedy przyjeżdżam na spotkania z młodzieżą czy przy okazji moich monodramów, nieraz mogę się przekonać, że nikt nie rozpoznaje już cenionych dawniej aktorów, którzy grywali kiedyś Hamleta, Makbeta, Króla Leara. Dziś jeśli aktor gra w serialu, sitcomie, zasiada w jury teleturnieju, jest wielką gwiazdą. Kiedy wysiadłam z samochodu w jednym z mniejszych miast, wołano za mną „Gabriela przyjechała”, ponieważ publiczność pamiętała moją rolę z „Klanu”. Z jednej strony jest to normalne, zważywszy na ogromną popularność aktorów telewizyjnych, a z drugiej trochę smutne.


KATARZYNA ŻAK, AKTORKA
Czytaj także:
Katarzyna Żak: Rozdaję pięciogroszówki słońca na wieczne nieoddanie [wywiad]

 

Nie tylko Gabriela z „Klanu”

Jest Pani rodowitą warszawianką?

Tak. Urodziłam się w Warszawie, mieszkaliśmy na Starym Mieście. Mieszkańcy tej dzielnicy często chodzili do Teatru Polskiego, więc znali moich rodziców ze sceny. Choć zarobki aktorów nie były duże, teatr więcej znaczył w świadomości ludzi niż obecnie. Dbaliśmy o dobre relacje z sąsiadami. Jako jedni z pierwszych w dzielnicy mieliśmy telewizor „Wisła” i sąsiedzi przychodzili do nas „na telewizję”. A jeśli ktoś miał jakiś wypadek losowy, przychodzili dzwonić, bo w domu znajdował się telefon. Teraz to już normalne, ale w czasach mojej młodości świat był zupełnie inny.

Czy w całej działalności zawodowej grała Pani zgodnie z oczekiwaniami, marzeniami, czy często wbrew warunkom? Które angaże bardziej sobie Pani ceni?

Po ukończeniu szkoły teatralnej otrzymałam kilka propozycji, ale wybrałam Teatr Polski, który znałam dosłownie od dziecka. Moja mama spodziewając się dziecka, czyli mnie, pracowała w tym teatrze, więc koledzy żartowali, że grałam  tam zanim się urodziłam. Dbaliśmy o środowiskowe przyjaźnie. Moją ulubioną profesor była Aleksandra Śląska, wówczas żona dyrektora Teatru Ateneum, przyjaźniłam się z synem Edwarda Dziewońskiego, który otworzył Teatr Kwadrat. Praca w Teatrze była spełnieniem moich marzeń, ponieważ od początku grałam piękne, wielkie i często główne role kostiumowe. W szkole teatralnej profesorowie mówili, że dobrze noszę kostium i będę się sprawdzać w takich rolach. I rzeczywiście tak było, i jest do dziś. W filmach natomiast kompletnie nie miałam szczęścia do tego typu relacji – jeśli grałam, to współczesne postaci.

Początkowo denerwowało mnie to, że jestem utożsamiana z rolą Gabrieli z „Klanu”. Wydawało mi się to nieco nudne, a teraz, kiedy gram dużo monodramów poetycko-muzycznych i występuję w klubach seniora, na uniwersytetach III wieku, zauważam, że widzowie lubią tę postać. Cenią ją za szlachetność, elegancję i sposób bycia. Przestałam walczyć ze scenarzystami, że naszkicowali Gabrielę grubszą kreską.

Widzowie, zwłaszcza starszego pokolenia, cenią takie wartości. Przychodzą na moje monodramy, a ponieważ po skończeniu szkoły aktorskiej ukończyłam też polonistykę, potrafię dla siebie coś napisać, stworzyć interesujący scenariusz. Piękna polska poezja ma odbiorców i podoba się publiczności. Mam w repertuarze programy miłosne i patriotyczne pt. „Ziarna pamięci”, związane z okresem świątecznym, np. inspirowane poezją Gałczyńskiego, dla którego wartości rodzinne były bardzo ważne! Gram program poetycko-muzyczny nawiązujący do „Pana Tadeusza” z oprawą pianisty, który gra Chopina, ale też programy dla dzieci. W takim autorskim programie najważniejsze jest, aby zainteresować publiczność, aby program nie był nudny, bo jeśli widz znudzi się teatrem, może się do niego zrazić na długie lata.


MAŁGORZATA OSTROWSKA-KRÓLIKOWSKA
Czytaj także:
Ostrowska-Królikowska dla Aletei: Nie zazdroszczę mężczyznom

 

Trudno mi pogodzić się ze śmiercią męża

Miała Pani jakikolwiek wpływ na obsadę?

Raczej niewielki, ale pamiętam przygotowania do „07 zgłoś się” – odcinek „Hieny”, kiedy do teatru przyszli operator Wiesław Rutowicz i reżyser Krzysztof Szmagier i przynieśli kilka scenariuszy różnych odcinków, abym wybrała sobie rolę. Taka sytuacja zdarzyła mi się pierwszy raz w życiu.

Kiedy więc miałam możliwość wyboru, natychmiast, bez zastanowienia wybrałam rolę morderczyni, prostytutki i złodziejki. Zagrałam ją dlatego, że zawsze uczono nas w szkole, że ciekawe są nie te papierowe, grzeczne role, ale takie, które dają cały wachlarz aktorskich możliwości. Bo grając po debiucie Anielę w „Ślubach panieńskich”, mimo że to ważna sztuka, miałam przede wszystkim ładnie wyglądać i zakochać się w Wacławie. Profesorowie mówili, że ważniejsze jest grać osoby skomplikowane, o trudniejszej psychice, i mieli rację. Zwracał na to uwagę też Krzysztof Chamiec, mój mąż, który lubił grać bohaterów starszych od siebie.

Teraz, kiedy w telewizji wraca się do produkcji historycznych powraca też pytanie, kto powinien zagrać np. Kazimierza Wielkiego… Kiedyś przeczytałam wypowiedź jednego z internautów, który napisał, że niezależnie od tego, kto wystąpi, Kazimierz Wielki zawsze będzie miał twarz Krzysztofa Chamca. Wtedy, przed laty Chamiec grał genialnie – był wiarygodny jako Kazimierz Wielki w młodym wieku, dojrzałym i jako stary umierający król. Krzysztof – mój mąż – był wtedy około 40-letnim mężczyzną, a to idealny wiek dla aktora, który – przy odpowiedniej charakteryzacji mógł zagrać i młodzieńca, i człowieka w średnim wieku, i starca.

Ujął mnie sposób, w jaki mówi Pani o zmarłym mężu…

Mimo dużej różnicy wieku, która nigdy nie stanowiła problemu w naszym związku, wciąż trudno mi się pogodzić z jego odejściem. Każde z nas miało za sobą wcześniejsze związki, i choć nie byłam pierwszą żoną Krzysztofa, stanowiliśmy udany duet. Mąż zmarł na genetycznie uwarunkowanego raka płuc (na tę samą chorobę zmarli jego ojciec i dwaj starsi bracia). Nowotwór był nieoperacyjny, usytuowany tuż przy sercu. Mimo że od śmierci męża minęło już 16 lat, nie mam ochoty na kolejny poważny związek, wydaje mi się, że ten etap życia mam za sobą.

Kiedy mąż zmarł, syn miał zaledwie 10 lat. Odczułam, jak ogromnie potrzebny jest chłopakowi ojciec, zwłaszcza w tym wieku. Jaką wielką trudnością jest niepełna rodzina i samotne macierzyństwo. Gdyby mąż żył, dużo łatwiej byłoby mi wychować syna. Pamięć o tym związku zaowocowała jednak wielką przyjaźnią – moją i syna. Byliśmy w pewien sposób na siebie skazani, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Boleśnie doświadczyłam tego, że stratę bliskiej osoby trudno zapełnić czymś innym.


JOANNA KOS-KRAUZE
Czytaj także:
Kos-Krauze: Cierpienie jest po nic, nie uszlachetnia

*Wywiadowi towarzyszy premierowo unikatowa sesja zdjęciowa w mieszkaniu Niny Andrycz, w autentycznych strojach z Jej młodości. Zdjęcia i stylizacja Maciej Goliszewski. Materiały udostępnione przez Laurę Łącz

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.