Wyruszył na pustynię i tam żył kolejnych parę lat, rozbierając do ostatniej śrubki swój duchowy silnik, badając stan i działanie poszczególnych jego elementów, sprawdzając, które są OK, a które mogą strzelić, stając się miejscem, przez które do duszy zaprosi się szatan.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Święty Grzegorz Dekapolita przyszedł na świat ok. roku 785., a swój przydomek zawdzięcza temu, że urodził się w Dekapolu (Dekapol to z greckiego: dziesięć miast). Jednak nie w tym, o którym wspomina Ewangelia (gdy mówi, że Jezus „przemierzał posiadłości Dekapolu”), tylko w innym, Dekapolu Izauryjskim, na terenie dzisiejszej Turcji (info dla fanów hagiogeografii albo tych, którzy zamierzają wystartować w teleturnieju „Jeden z dziesięciu” i nie chcą narazić się na pełne politowania spojrzenie Tadeusza Sznuka – nazwa miasta, z którego pochodził Grzegorz brzmi: Irenopolis).
Pustynia i badanie swego duchowego silnika
Jak w prawie wszystkich hagiografiach z epoki, tak i w tej Grzegorzowej (pióra diakona Ignacego) czytamy, że już od dzieciństwa był wściekle pobożny oraz, a jakże, był specjalistą od „bejbi – ascezy”: wszystkie dzieci się bawiły, a on tylko się modlił, specjalnie nosił brzydkie ubrania, jadł wszystko co niesmaczne, udzielał duchowych pouczeń rodzicom i wspierał biedaków.
Co naprawdę działo się w życiu młodego Grzegorza i dlaczego – mimo zaaranżowania mu zgrabnego małżeństwa przez rodziców – zdecydował się iść na pustynię, do klasztoru, pewnie się na tym świecie nie dowiemy. Wiemy, że w pierwszej wspólnocie, do której trafił dostał (zupełnie fizyczne) bęcki od przełożonego za to, że zganił jego ikonoklastyczne poglądy (to czas sporów we wschodnim chrześcijaństwie: mieć w świątyniach ikony, czy ich nie mieć).
Czytaj także:
Św. Marek Eremita: mistrz odklejania od światowych obsesji [Wszyscy Świetni]
Grzegorz, zdecydowany przeciwnik obsesyjnych tępicieli ikon, zmienił klasztor i w następnym pozostał przez czternaście lat. Po którym to wstępie wyruszył na pustynię i tam, w jakiejś skalnej rozpadlinie żył kolejnych parę lat, schodząc na samo dno własnego człowieczeństwa, rozbierając do ostatniej śrubki swój duchowy silnik, badając stan i działanie poszczególnych jego elementów, sprawdzając, które są OK, a które – przy zmęczeniowym obciążeniu – mogą strzelić, stając się miejscem, przez które do duszy zaprosi się szatan.
„Pielgrzymuj w imię swego dobra”
Żywot mówi, że pewnego dnia, podczas modlitwy, Grzegorz usłyszał komunikat podobny do tego, który usłyszał Abraham: OK, nasiedziałeś się, czas ruszać w drogę. U Grzegorza zostało to zamknięte w niezwykle sugestywne słowa: „Pielgrzymuj w imię swego dobra”.
Nasz pustelnik zostawił więc swoją jaskinię, poszedł do Efezu, wsiadł na statek i – z przystankiem na wyspie Prokonis – dopłynął do portu w Enos, stamtąd do Chrystopolis, a stamtąd do Salonik. Z Salonik poszedł do Koryntu, z Koryntu popłynął przez Neapol do Rzymu, gdzie – zamiast jak każdy kaznodzieja z misją ogłosić: „Ludzie! Przyjechałem! Bóg mnie do was posłał! Przybywajcie! Będziemy robić wielkie akcje ewangelizacyjne!” – przez trzy miesiące żył na przedmieściach i nie robił nic poza tym, że się modlił.
O tym, że w ogóle tam jest, poinformował Rzymian pewien człowiek, któremu Grzegorz pomógł egzorcyzmem. Zaraz zaczęły zbiegać się do niego tłumy, a wtedy Grzegorz zamiast cieszyć się tym, że wreszcie ma tłum ludzi w duszpasterstwie, uciekł na Sycylię, w okolice Syrakuz. Skąd wrócił do Salonik.
Nie miał nic, innym wymadlał wiele
Wszędzie, gdzie się zjawiał rozwiązywał problemy: duchowe, obyczajowe, rodzinne, majątkowe. Wypędzał z ludzi złe duchy, prostytutki zmieniał w mniszki, leczył ludzi z agresji, mocą Pana uwalniał od chorób, nawracał. Nie trzeba być specjalnym Sherlockiem, by domyśleć się, że pewnie znaczna część z nich okazywała mu jakoś swoją wdzięczność.
Grzegorz jednak do tego stopnia nie miał nic, że gdy w Salonikach zamieszkał w klasztorze świętego Menasa, nie miał ani nic do jedzenia, ani żadnego własnego ubrania. Gdy widział, że ktoś coś je na ulicy, prosił go o jałmużnę, ale później zrobiło mu się głupio, że tak objada ludzi i poprosił Pana, by żywił go w inny sposób (i Ten, w jakiś cudowny sposób, niczym Eliasza na pustyni, go żywił).
To właśnie w Salonikach miała zgłosić się do niego uboga kobieta z prośbą o pomoc w odnowieniu walącego się domu. Grzegorz odpowiedział jej (trochę w stylu Maryi, która w Kanie poleca sługom, by nalali wody, choć nie ma to żadnego sensu ani perspektywy): „Idź, zacznij dzieło, a Bóg, ojciec sierot, pośle ci pomoc”. I posłał. Kobieta wzięła się do okopywania fundamentów, z ziemi trysnęła substancja opisywana przez ówczesnych jako smoła, kobieta sprzedała ją, zrobiła remont i jeszcze wystarczyło jej na utrzymanie i rozdawanie jałmużny.
Czytaj także:
Św. Hieronim. Duchowy mistrz, tłumacz Biblii i choleryk z temperamentem [Wszyscy Świetni]
Ciekawa rzecz: święty wymadla komuś pieniądze, sam bardzo rzadko dostaje je dla siebie (przypomina mi się tu inny, biedny jak mysz kościelna Boży człowiek, ksiądz Dolindo Ruotolo, po modlitwie którego jakaś pogrążona w długach pani z miejsca wygrała milion lirów w loterii dla klientów wody gazowanej i ułożyła sobie finansowo całe życie).
Chcesz zbawić świat? Zacznij od siebie
Po paru latach Grzegorz wyrusza dalej, do (wtedy jeszcze nieochrzczonej) Bułgarii (ale zawraca, tłumacząc się dość oryginalnie: „Chciałem pobyć w Bułgarii, ale widzę, że tam jeszcze nie świeci słońce”), odwiedza Górę Olimp, wreszcie ląduje w Konstantynopolu, do którego – jak widać – doszedł możliwie najbardziej skomplikowaną i okrężną drogą.
Młody Grzegorz miał plan na życie: stabilność miejsca, pustynia, odludzie. A tymczasem Bóg wysyła go w drogę, pozwala pokonać tysiące kilometrów bez grosza przy duszy i hotelowych rezerwacji. Grzegorz sądzi, że ma polityczną misję – chce w Konstantynopolu przyłożyć się, jak się tylko da, do upadku herezji ikonoklazmu. A tu Pan Bóg sprawia, że nasz święty umiera na rok (w 842 r.) przed powrotem do ikonolatrii, tzw. Triumfem Ortodoksji – pokazuje, że rolą Grzegorza nie było wcale toczenie systemowych wojen na górze, ale wygrywanie spraw dziejących się w życiu spotykanych ludzi.
Grzegorzowi wydawało się chyba, że Pan Bóg potrzebuje go, by ten pomógł mu zbawić świat, po czym przekonał się, że powołaniem człowieka jest przede wszystkim drugi człowiek.
I Ty, zanim będziesz marzył o byciu papieżem, szefem ONZ albo szefem wszystkich szefów, postaraj się być po prostu dobrym, porządnym człowiekiem, sensownym egzystencjalnym pielęgniarzem czy lekarzem. Jak będzie trzeba – Bóg wyśle Cię w tej sprawie w podróże, o których Ci się nie śniło. Przyprowadzi słuchaczy, dostarczy żywność, zapewni transport. Ludzie zawsze, i już zawsze, szukają i szukać będą ludzi autentycznie szukających Boga, a nie samych siebie. Takich jak Grzegorz Dekapolita – ludzi z pięknej brewiarzowej modlitwy: „Dopomóż Panie szukającym prawdy, aby ją znaleźli, a gdy znajdą – nigdy nie przestawali jej szukać”.
Czytaj także:
Antonietta Meo: Panie Jezu, chciałbyś się ze mną pobawić? [Wszyscy Świetni]
Jest to tekst Szymona Hołowni z cyklu realizowanego dla Aletei, zatytułowanego: Wszyscy Świetni – Wszyscy Święci. Codziennie (zapraszamy na profil FB). Więcej nieoczywistych historii świętych znajdziesz w książce „Święci pierwszego kontaktu”.