Gdybyśmy posiadały dysk twardy, miałybyśmy na nim na stałe wgrany pewien program. Nie wiem, czy to dobra nazwa, ale mógłby nazywać się na przykład „Powątpiewacz”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Program ten atakowałby o różnych porach dnia i nocy cały system. Podrzucałby nam plik, upierdliwością porównywalny do małego kamienia w bucie, i czekałby, aż wywali wszystkie przewody.
Dlaczego w siebie watpię?
„Powątpiewacz” bazowałby głównie na naszej umiejętności porównywania się do innych. Punktem odniesienia – ewentualnie zazdrości – są ci, którzy zbierają największe laury. Na pierwszy ogień idą fotogeniczne matki z Instagrama, zaklepane i rozemocjonowane narzeczone przed trzydziestką oraz te, które szczęśliwie doczekały się swoich słodkich pociech. Dopełnieniem byłaby uwidaczniana przez nie, raz po raz, radość i elokwencja.
„Powątpiewacz” atakuje Cię, kiedy kolejny dzień z rzędu siedzisz z chorym dzieckiem w domu, a jakaś Twoja koleżanka właśnie wrzuciła na Facebooka zdjęcia, na których leży na jakiejś rajskiej plaży w otoczeniu palm i drinków z palemką. „Powątpiewacz” wyszukuje właśnie takie sytuacje i rozpruwa nam żyły.
Weźmy inną okoliczność. Ty od dziesiątek dni nie potrafisz wytrzymać z sobą samą, łapiesz kryzysy jak mutacje grypowe, zastanawiasz się, kiedy w końcu zasłużysz na jedno pocieszenie. Tego samego dnia przychodzisz na spotkanie wspólnoty, a tam roześmiana Ewka czy Gośka namiętnie rozpyla wokół siebie biblijne cytaty w stylu: „Raduj się więcej” oraz mikroświadectwa na temat działania Boga w jej życiu. Twoje wielkie, smutne oczy Keane’a gotują się od sprzecznych odczuć. „Powątpiewacz” wtłacza Cię w poczucie winy.
Czytaj także:
Olga Kozierowska: Kryzys to tylko przystanek. Możesz na nim wsiąść do każdego autobusu
Jak być swoim sprzymierzeńcem?
Idźmy dalej. W końcu masz czas zająć się sobą. Pójść za pragnieniem. Nauczyć się czegoś nowego, zagospodarować więcej czasu na odpoczynek, podróże, ciekawe zajęcie. Wiesz, że z ludzi, których znasz, najbardziej brakuje Ci siebie samej. Takich chwil, w których słyszysz swoje myśli. Gdy jakiś człowiek po raz kolejny nadużywa Twojej cierpliwości i dobroci serca, nie wycofujesz się. Zastanawiasz się, gdzie podziały się Twoje postanowienia? Czemu znowu trzymasz niepewną stronę? „Powątpiewacz” podsunie Ci zapewne jakąś druzgocącą myśl w stylu: „Co za naiwność”. Albo po prostu zabije Cię śmiechem.
W całej tej przypowieści chodzi mi o to, że prawie każda z nas przez całe życie uczy się jednej zasadniczej rzeczy – umiejętności bycia swoim sprzymierzeńcem. Zwłaszcza, gdy dokucza nam jakiś deficyt. Brak upragnionej relacji. Kilogramy. Bezdzietność. Kompleksy na temat swojego wyglądu. Rozbity dom. Złamane serce.
Nie wiem dlaczego, ale niemal zawsze znajdziemy okazję, aby niemiłosiernie sobie dowalić. Myślimy, że dziewczyna obok nas ma bardziej zgraną rodzinę, spokojniejsze nerwy albo lepszą karierę. Że bardziej ogarnia macierzyństwo albo że w ogóle je ma i sam ten fakt wynosi ją do rangi największej szczęściary świata. Nie rozumiemy, że każda z nas nią jest. Nawet, jeśli nie mamy tego, czego najbardziej pragniemy.
Jesteśmy szczęściarami, ponieważ mogłyśmy urodzić się sobą. To największa rzecz, jaką mogłybyśmy sobie wyobrazić. To wystarczający powód do tego, aby pokochać życie. Albo po prostu pozwolić na to, aby się toczyło.
Czytaj także:
Możesz zmienić swoje życie. 10 powodów, dla których warto przestać się bać
Ludzkie interpretacje bywają zawodne
Myślę teraz o tym, że nie zawsze rozumiałam, dlaczego coś w moim życiu się dzieje, a coś innego nie. Dlaczego mam takie a nie inne wrażliwe struny. Nie rozumiałam także tego, dlaczego w oczach innych jawiłam się jako ktoś, kim kompletnie się nie czułam.
Zrozumiałam, że ludzkie interpretacje bywają zawodne. Że to, czego zazdroszczę innej osobie, jest tylko jednym z tysiąca puzzli w układance jej życia. Nikogo nie poznam od podszewki, dlaczego więc mam pozbawić się jedynej wartej mojej uwagi podróży – tej w głąb siebie? Nie mówię, że wszystko będzie mi się w sobie podobać i że osiągnę z sobą pełnię szczęścia. Proszę się nie obrażać, ale chyba jesteśmy już za stare na traktowanie swojego życia w stylu american dream.
Pora pogodzić się z faktem, że najwięcej esencji mają te chwile, w których jesteśmy szczere z samą sobą i Bogiem. Tylko to daje poczucie pełni.
Cały czas próbuję stawać po swojej stronie. Nie winić się za to, że wciąż czegoś nie umiem, że czuję się słaba lub mocna. Próbuję dawać sobie czystą kartkę, nie powątpiewać. Dać sobie szansę na wersję, w której jestem wspaniałą wariacją Bożego geniuszu. Raz chudsza, raz grubsza, raz bardziej zmęczona, raz mniej, raz prawdziwsza, raz bardziej poplątana, raz z kimś, raz samotna, nawet przy kimś najbliższym.
Jestem po swojej stronie. Idę w wyznaczonym kierunku.