Przygotować się do małżeństwa to przede wszystkim rozwijać w sobie świadomość, że pod świetlistą bielą ślubnej sukni znajduje się o wiele większy bagaż doświadczeń codzienności, która dopiero przed nami.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Drodzy Czytelnicy! Ślub to dla wielu wymarzony i wyczekany moment, określany jako ten najważniejszy w życiu. Chcemy, wraz ze specjalistami i naszymi autorami, pomóc Wam przygotować się do Waszej wspólnej małżeńskiej drogi.
Publikujemy teksty w ramach „Aleteiowego kursu przedmałżeńskiego”. Nie wystawiamy zaświadczenia :), ale mamy nadzieję, że nasze teksty pomogą Wam „żyć bardziej” już teraz, u progu Waszego wspólnego życia, a także po „sakramentalnym TAK”! Korzystajcie, przekazujcie dalej, a przede wszystkim – kochajcie się mocno!
Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu
Zdarza się, że w przygotowaniach do małżeństwa narzeczeni mogą rozpocząć budowę swoistego „Titanica”. Książki, konferencje, kolejne rekolekcje, spotkania z o. Szustakiem, Jolą Szymańską, czy – nie przymierzając – Gomułeczkami, zaś w głowie jedna myśl: nasze małżeństwo będzie wyjątkowe, przepełnione miłością, doskonałe. Dlaczego? Bo się przygotowaliśmy! Na obraz i podobieństwo. I choć co do zasady nie widzę w takich pragnieniach nic złego, to jest jedna rzecz, będąca niewątpliwą łyżką dziegciu w beczce miodu, a na imię jej: naiwność.
„Problemy? Problemy mają ci, którzy układają sobie życie bez Boga” – usłyszałem niedawno od zakochanych na zabój dwudziestokilkulatków w ewangelizacyjnych koszulkach. Mam wielką nadzieję, że ich wiara nie osłabnie, gdy wystawieni na próbę raz po raz będą doświadczać tego, że nawet najbardziej rozbudowane „studia przedmałżeńskie” nie zastąpią przeżycia wspólnego życia.
Chodzi o to, by nie tyle mieć odpowiednią ilość szalup, co sprawne turbiny, by w razie zderzenia z przeszkodami, które przyniesie życie – w narzeczeństwie zupełnie niewidocznymi – pewnie zmienić kurs na… wzajemną miłość.
Czytaj także:
Ile powinno trwać narzeczeństwo?
Aptekarska dokładność
Czasami młodzi ludzie pytają: „Skąd mam wiedzieć, że to jest osoba, z którą powinnam („powinienem” występuje zdecydowanie rzadziej) spędzić życie?”. Zwykle odpowiadam, że pierwszym kryterium jest to, czy chcesz z tą osobą spędzić życie.
Dopiero następnym krokiem jest zadanie sobie pytania o to, czy rzeczywiście ta konkretna osoba nadaje się na kogoś, z kim można budować trwałą, nastawioną na ciągły rozwój relację.
Powyższe pytania celowo stawiam w tej – na pozór pomylonej – kolejności, ponieważ wielu chciałoby położyć na szali i z iście aptekarską dokładnością odmierzyć wady i zalety przyszłego współmałżonka. Przy czym zupełnie nie bacząc na jego potencjał (pomimo wielu deficytów!), czy przede wszystkim potwierdzoną działaniem wolę zmian. I tak, nierzadko zdarza się, że 39 odpowiedzi „na tak” równoważy zaledwie jedno „nie”. Nie jest to jednak najgorszy wariant.
Czytaj także:
Do czego tak naprawdę zobowiązuje nas przysięga małżeńska?
Dwie góry lodowe
Jest ich zdecydowana większość, a swoją przyszłość w małżeństwie chcą zbudować na naiwnym „jakoś to będzie”. Może „on nie jest zły, wierzy w Boga, ale mówi, że czasem musi się napić”, z kolei „ona całymi dniami wisi na telefonie ze swoją mamusią”, ale zgodnie twierdzą: damy radę! Ja dodam: albo i nie.
Młodych ludzi przygotowujących się do relacji małżeńskiej można porównać do gór lodowych, bowiem dość często jest tak, że chcą widzieć wzajemnie jedynie piękne wierzchołki przekonania, że za chwilę będzie tylko łatwiej.
Rzeczywistość warto jednak nazywać „nieco bardziej złożoną”, bo – dzisiaj, po prawie 3 latach od naszego ślubu – wiem, że przygotować się do małżeństwa, to przede wszystkim rozwijać w sobie świadomość, że pod świetlistą bielą ślubnej sukni znajduje się o wiele większy bagaż doświadczeń codzienności, która dopiero przed nami.
Jesteśmy jak góry lodowe – jeśli nie będziemy stale przypominać sobie, co znajduje się pod powierzchnią wody, o nasze niespełnione oczekiwania, niezrealizowane plany czy po prostu życiowe kryzysy może rozbić się nawet „najbezpieczniejszy” okręt świata.
Czytaj także:
Zimna jak lód, twarda jak kamień. O miłości inaczej