Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
W homiliach ks. Jan Kaczkowski pozwalał sobie na odważne porównania, a nawet żarty, jednak w chwili konsekracji był tak skupiony i pokorny, że klękajcie narody.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Biografia ks. Jana Kaczkowskiego
Podziwiała go i kochała niemal cała Polska. Zanim jednak to nastąpiło, najpierw usłyszał, że będzie… karykaturą księdza. Żeby mógł dostać się do seminarium, jego ojciec – zresztą ateista – musiał użyć protekcji.
Krótkie, zbyt krótkie! – życie księdza Jana Kaczkowskiego było niezwykle intensywne. Nic dziwnego, że jego biografia Życie pod prąd to pokaźny tom. A czyta się tę opowieść z zapartym tchem. Autor, Przemysław Wilczyński, wykonał ogromną pracę, odbył sto kilkadziesiąt rozmów z osobami, które znały Jana.
Z tych opowieści stworzył wielowymiarowy portret wyjątkowego człowieka, ale przecież człowieka właśnie. Bo z Jana nie da się zrobić postaci pomnikowej, zbyt wiele w nim było wewnętrznej niepodległości, aby dał się zamknąć w grzecznych czy pobożnych ramkach.
Czytaj także:
Instrukcja obsługi choroby według ks. Jana Kaczkowskiego
Nigdy nie wolno nikim pogardzać
W naszej pierwszej wspólnej książce Szału nie ma, jest rak przywoływał zdanie, które można uznać za jego życiową dewizę: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). A tak je interpretował:
Według mnie Jezus ma tu na myśli wszystko, co robimy, w każdym wymiarze naszego życia. I tam nie ma gwiazdki ani przypisu: w takiej a takiej sytuacji ta zasada nie obowiązuje. Uważam, że właśnie to jest prawdziwe chrześcijaństwo. […] Nie ma wyjątków. No, kurwa mać, albo się w to wierzy, albo to jest mit! Trzeba wszystko postawić na jedną kartę. A jeśli to zrobimy, to już nigdy nie wolno nam nikogo lekceważyć, nigdy nie wolno nam nikim pogardzać.
Skąd taki on? Silny, przebojowy, odważny, mający poczucie własnej wartości i głęboką wiarę, że wiele jest w stanie osiągnąć?
Wiedział, co znaczy inność i wykluczenie
Urodził się jako wcześniak, bano się, że nie przeżyje. Do tego z bardzo dużą wadą wzroku – która sprawiła, że w seminarium dano mu pseudonim „Skaner” – oraz z niepełnosprawnością lewej części ciała. Jako chłopiec nie grał w piłkę, nie ścigał się z kolegami w zawodach, miał okulary ze szkłami jak denka od butelki i mówił dość niewyraźnie.
To prawda, był bardzo inteligentny, ale wśród rówieśników w podstawówce nie to ma przecież znaczenie. Wiedział więc, co znaczy inność czy wykluczenie, a zarazem nigdy wykluczyć się nie dał.
To z pewnością zasługa jego rodziców, państwa Heleny i Józefa Kaczkowskich, ukochanej babci Wincentyny, starszego rodzeństwa i w ogóle atmosfery rodzinnego domu. To tu zyskał siłę, jaką daje miłość, akceptacja i wiara bliskich, że da sobie radę. Dlatego z uporem maniaka powtarzał, żeby w rodzinie pielęgnować bliskość, bo ona nie tylko jest źródłem szczęścia, ale również źródłem siły, pomaga w życiowych trudnościach.
Czytaj także:
Ks. Jan Kaczkowski? Nigdy wcześniej nie poznałam takiego gościa
Wrażliwy na każdego człowieka
O tej bliskości i przytulaniu mówił podczas kazań w swojej pierwszej parafii w Pucku. Dla jego mieszkańców, w większości powściągliwych Kaszubów, brzmiało to – jak pokazuje Wilczyński – dość kosmicznie. Zanim Jan zaaklimatyzuje się w Pucku i zanim tego nieco ekscentrycznego księdza zaakceptują pucczanie, minie trochę czasu.
Dużą jego część spędzi Jan w puckim szpitalu i w domu opieki społecznej, gdzie pełni funkcję kapelana. To właśnie tutaj ujawni się jego niezwykły talent do nawiązywania kontaktu z drugim człowiekiem – każdym, bez względu na wiek, wykształcenie czy światopogląd. I zapewne właśnie w tych miejscach dojrzewa jego wrażliwość.
Wszak spotyka się tam z konkretnymi ludzkimi dramatami – z doświadczeniem ciężkiej, często śmiertelnej choroby, samotności, opuszczenia przez najbliższych, przegranego życia. Zwłaszcza pensjonariusze DPS przepadali za nim, bo poświęcał im czas i uwagę. Żartował, ale też potrafił rozmawiać bardzo serio. Także do pogubionych młodych ludzi potrafił dotrzeć, choć nie od razu. Niejednemu z nich pomógł wyprostować życie. „Synkowie” Jana to kolejny pasjonujący rozdział jego życia i książki Wilczyńskiego.
Jak dobrze przeżyć śmierć?
Kiedy z grupą zapaleńców stworzy najpierw hospicjum domowe, a potem stacjonarne – jedno z najlepszych w Polsce – zdobędzie szacunek lokalnej społeczności. W puckim szpitalu i obu hospicjach towarzyszy w chorobie i umieraniu kilkuset osobom oraz ich najbliższym.
Jak to się robi, jak przeżyć dobrze śmierć własną oraz kochanego człowieka, będzie od 2013 roku uczył we wszystkich możliwych mediach, podczas spotkań czy kazań. I będzie słuchany z uwagą, wręcz z entuzjazmem. Zapewne również dlatego, że mówi w swoim własnym imieniu – w imieniu człowieka, który walczy ze śmiertelną chorobą. Staje się „onkocelebrytą” z wyboru.
Umierającym oraz ich bliskim Jan towarzyszy z oddaniem i czułością niemal do końca życia. Dopóki mógł, stawiał się o każdej porze dnia i nocy, by pomóc przejść przez śmierć pacjentom hospicjum i być z ich zazwyczaj zrozpaczonymi bliskimi.
Czytaj także:
Ks. Kaczkowski: Wszyscy jesteśmy zdiagnozowani na śmierć. I co z tym zrobisz?
Ksiądz jak położna pomagająca w powtórnych narodzinach
Skąd brał siły? Towarzyszenie umierającemu uważał za jedno z najważniejszych swoich zadań. Twierdził, że człowiek w chwili śmierci jest bezbronny jak noworodek. Siebie samego nazywał położną, pomagającą w powtórnych narodzinach. Siłę czerpał również z głębokiej wiary. Mówił: „Ja choruję z Chrystusem”.
W niezwykły sposób uwidoczniało się to podczas odprawianych przez Jana mszy świętych, zwłaszcza tych sprawowanych w hospicyjnej kaplicy. Uczestniczyli w nich pacjenci, często na wózkach, a nawet na łóżkach, ale też ludzie z miasta.
W homiliach, mocno zakorzenionych w codzienności, Jan pozwalał sobie na odważne porównania, a nawet żarty, jednak w chwili konsekracji był tak skupiony i pokorny, że klękajcie narody. I ten moment, kiedy usiłował podnieść do góry kielich i hostię, a lewa ręka – nie w pełni sprawna – drżała i odmawiała posłuszeństwa… Jan czasem przepraszał za „tę niemrawość”, dla mnie była ona czymś niemal świętym.
Życie ks. Kaczkowskiego jak powieść przygodowa
Tym, za co pokochaliśmy księdza Jana Kaczkowskiego, były nie tylko jego niezwykłe dokonania, charyzma i odwaga, ale też niewstydzenie się własnych słabości – strużki śliny cieknącej z kącika ust, tej trzęsącej się, niesprawnej ręki.
Przyznawał, że wprawdzie kocha życie i modli się o cud, to jednak swojej chorobie wiele zawdzięcza. W Życiu pod prąd znajdziemy niejeden opis kruchości hardego Johnny’ego – jak nazywała go jego przyjaciółka-ateistka Kapsyda Kobro-Okołowicz.
Przemysław Wilczyński w niezwykle barwny sposób opowiada o kolejnych etapach życia Jana, nie pomijając jego słabości i wad. Na samym końcu, w części poświęconej stopniowemu gaśnięciu i umieraniu Jana, opowieść Wilczyńskiego staje się jednak bardziej ascetyczna. Autor szanuje intymność szczególnego doświadczenia, jakim jest śmierć.
Życie ks. Jana Kaczkowskiego to pasjonująca opowieść, która zaczyna się jak powieść przygodowa, by stać się moralitetem. I tak właśnie przedstawił je w Życiu pod prąd Przemysław Wilczyński.
Przemysław Wilczyński, „Jan Kaczkowski. Życie pod prąd. Biografia”, Wydawnictwo WAM 2018.