Seks jest przyjemny. Jest przyjemny dla nas. Dla kobiet. Czasem jednak nie potrafimy przeżywać go w zgodzie z samymi sobą. Boimy się wyjść z ram. Mijamy się z własnymi pragnieniami. Staramy się sprostać wymaganiom. Pomijamy siebie.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Seks jest dla kobiet. Nie tylko dla mężczyzn. Napiszę więcej – seks jest dla wierzących kobiet. Dla tych z nas, dla których świat duchowy jest przestrzenią wewnętrznego azylu. I specjalnie, nie wspomnę dziś ani razu o prokreacji ani zaspokajaniu potrzeb męża. Zbyt dużo już się o tym nasłuchałyśmy.
Kobieco-chrześcijańskie mówienie o seksie praktycznie nie istnieje
Wciąż daleko nam do równowagi. Wciąż wstydzimy się swoich pragnień. Nie chcę bez sensu szokować, ale muszę odważnie to powiedzieć: kobieco-chrześcijańskie mówienie o seksie praktycznie nie istnieje. Nie wymienię, w ile mitów udało mi się uwierzyć, zanim porządnie się z nich nie otrząsnęłam. Jednym z nich było hasło (dziś moje ulubione!), że mężczyzna to 90 procent popędu seksualnego, a kobieta – 10. Po prostu, boki zrywać!
Zewsząd docierają do nas informacje o tym, jak seks powinien wyglądać – z punktu widzenia Kościoła, z religijnych audiobooków i książek – i jaka jest w nim rola kobiety. Zrobiłam risercz – w większości przypadków narracje pochodzą od mężczyzn. I nie chodzi mi o to, że tylko dlatego są nie do przyjęcia. Zastanawiam się, gdzie podział się nasz głos? Czy potrafimy ochronić nasz punkt przeżywania? Czy dajemy sobie przestrzeń na przyjemność?
Wciąż pokutuje w nas smutne, patriarchalne myślenie, jakoby dla żon najważniejsze było absolutne ukierunkowanie na uwiedzenie męża. Cała gra wstępna, wszystko, co przed, w trakcie i po, koncentruje się na nim. Powinnyśmy mieć na tym punkcie totalną fiksację.
Czytaj także:
Seks, rosół i pieluchy – spektakl dla zmęczonych rodziców
Dlaczego nie mówimy o tym, że chciałybyśmy przeżywać seks?
W naszej kulturze panuje zadziwiający przechył. Nie zapomnę, kiedy na zajęciach w tzw. poradni, dzielących mnie i mojego ówczesnego narzeczonego od zawarcia sakramentu małżeństwa, usłyszałam, że wystarczy, aby gra wstępna trwała pół godziny. Albo, że kobieta nie może bez celu opierać się przed zbliżeniem. Być może tragicznie trafiłam, jednakże po tym, co słyszę – także od innych ludzi – wnioskuję, że w chrześcijańskim stereotypie seks jest dla kobiet totalnie przykrą powinnością, w najlepszym przypadku – obowiązkiem do spełnienia. Zastanawiam się, kto i kiedy wyleciał tak bardzo w kosmos, formułując podobne tezy?
Dlaczego nie mówimy o tym, że chciałybyśmy przeżywać seks? Dlaczego nie dzielimy się tym, jak chciałybyśmy, aby wyglądał? Dlaczego brakuje nam odwagi do tego, aby otwarcie powiedzieć, jak bardzo jest ważny? Nie mówię, że mamy wyjść na ulicę i proklamować swoje racje na placu Zamkowym. Mówię o naszych sercach, rozmowach, kulturowym przekazie.
Czytaj także:
Czystość przedmałżeńska. Czy to zdrowe? Seksuolog wyjaśnia [wywiad]
Dla każdej z nas seks znaczy coś innego. Nie chodzi mi więc o to, aby zamknąć nam usta jedną wyzwoloną odpowiedzią. Chodzi mi o naszą wrażliwość. O uwzględnienie naszego doświadczenia. O to, że czasem boimy się powalczyć o to, aby seks był dla nas przyjemnością, ekscytującym doświadczeniem i wielką, zmysłową przygodą. Nie „aktem”, nie czymś, co powinnyśmy przeżywać tylko transcendentalnie albo po prostu – jakoś. Tak bardzo utkwiłyśmy w narracji o tym, co seks ma dla nas znaczyć, że zapomniałyśmy o tym, czym właściwie jest. Dla nas samych. W małżeństwie. Z ukochanym mężczyzną. W kontakcie nie tylko z jego ciałem, ale i ze swoim. Z naszym odczuwaniem. Przemożnym. Z dynamiką otwierania się. Z pragnieniem, aby było dobrze. Także nam.
Kiedy dopuszczamy do głosu naszą kobiecość, zaczyna dziać się coś prawdziwego
Dla wielu z nas seks staje się tematem nie do przeskoczenia, właśnie dlatego że próbujemy nie uciec z roli. Czujemy się zobligowane do wielu rzeczy. Życie pokazuje jednak, że tylko w absolutnej wolności można poczuć wiatr w skrzydłach. Nie musimy się żyłować, oskarżać ani ganić za to, że czegoś nie potrafimy albo że pragniemy kochać się, tak bardzo!
Chodzi mi o otwarcie na to, że nasze przeżywanie jest równie ważne i fundamentalne. W którymś momencie życia zamykamy rozdział pt. udowodnię, że wszystkich zadowolę, i otwieramy się na egzystencję dojrzałą, czyli świadomą potrzeb swoich i innych. Zaczynamy rozumieć, że tylko wtedy będzie to miało sens. Że nie musimy już pomijać siebie. Nawet – a może zwłaszcza – z dobrej woli, z pragnienia bycia radością dla kogoś.
Tylko wtedy, kiedy dopuszczamy do głosu naszą kobiecość, zaczyna dziać się coś prawdziwego. Bliskość. Iskry. Spontaniczność. Jedność. Zdejmujemy maskę i ogrzewamy serce, duszę i ciało w kontakcie skóra do skóry. Tworzymy niezapomniane chwile. Tylko dla takich warto żyć.
Czytaj także:
Kobiecość, czyli klucz do piękniejszego świata. Również męskiego