Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
„Zależało nam, aby nakręcić odsłonięcie cudownego obrazu, ale oryginału. A to wymagało zgody prymasa Wyszyńskiego”. O przygodach podczas kręcenia „Potopu” opowiada Jerzy Hoffman.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Wybitny reżyser i scenarzysta. Kinomani zawdzięczają mu przeniesienie na ekran sienkiewiczowskiej Trylogii: „Pana Wołodyjowskiego”, „Potopu” i „Ogniem i mieczem”. Autor filmów: „Znachor”, „Stara baśń”, „Bitwa Warszawska 1920” i innych. Nominowany do Oscara. Laureat wielu nagród krajowych i zagranicznych, najwyżej ceni sobie 7 Złotych Kaczek, bo to nagrody od widzów. Nam Jerzy Hoffman opowiada m.in. o przygodach z obrazem jasnogórskim podczas kręcenia „Potopu”.
Jolanta Tokarczyk: Zanim rozpoczął pan realizację filmów fabularnych, przez prawie 10 lat, wspólnie z Edwardem Skórzewskim, kręciliście dokumenty. Jakie znaczenie miała praca dokumentalisty w kontekście późniejszych, monumentalnych realizacji filmów historycznych?
Jerzy Hoffman: Praca w dokumencie nauczyła mnie tego, że zanim podejmie się jakiś temat, należy dowiedzieć się o nim jak najwięcej, rzetelnie go udokumentować. Podejmując się realizacji Trylogii, sięgnąłem do pamiętników z epoki, a w pierwszej kolejności Paska. Do ikonografii – malarstwa i sztychów, zbiorów broni oraz opisów jej użytkowania. Kiedy zaczynałem „Pana Wołodyjowskiego”, miałem do pomocy dziewięciu konsultantów. Przy „Potopie” było ich pięciu, a kiedy kręciłem „Ogniem i mieczem”, konsultanci byli mi właściwie niepotrzebni, ponieważ o XVII-wieku wiedziałem już prawie wszystko.
Hoffman: Gdyby nie film, zostałbym historykiem
Czy to pasja historyka sprawiła, że zaczął pan kręcić filmy o tej tematyce, czy było odwrotnie – zainteresowanie filmem skierowało Pańską uwagę w kierunku historii? Ponoć już w czasie studiów w Szkole Filmowej w Łodzi marzył pan o tym, żeby zekranizować „Potop”?
Gdybym nie był filmowcem, najprawdopodobniej zostałbym historykiem. Historia to moje hobby, zwłaszcza historia Polski, ale realizując Trylogię, wiedziałem, że dzieła Sienkiewicza to powieści historyczne, a nie podręczniki historii. Trylogia oferuje widzenie czasu oczyma pisarza, a nie historyka.
Trylogię Sienkiewicza przysłał mi ojciec z frontu, kiedy w 1944 roku wraz z wojskiem przekroczył dawną granicę Polski. Przysłał ją na daleką Syberię, do Ałtajskiego Kraju, gdzie zostaliśmy zesłani w 1940 roku. Najpierw dotarł do mnie „Pan Wołodyjowski”, następnie „Potop”, a „Ogniem i mieczem” cenzura w ogóle nie przepuściła. I tak się złożyło, że później dokładnie w tej kolejności realizowałem filmy: najpierw „Pana Wołodyjowskiego”, później „Potop”, a na końcu „Ogniem i mieczem”, które zresztą powstawało z wielkimi trudnościami. Kiedy okazało się, że można było nakręcić ten film bez przeszkód politycznych, pojawiły się przeszkody finansowe.
Rozmach i widowiskowość to cechy wielu pańskich filmów. Jak pracowali państwo w czasach, kiedy nie było multiplikacji komputerowych?
Podczas realizacji „Potopu” w pochodzie armii szwedzkiej, poza aktorami brało udział prawie osiem tysięcy żołnierzy. Wszystkich trzeba było ubrać, ucharakteryzować, uzbroić, a to oznaczało konieczność wcześniejszego przygotowania mundurów, wykonania tysięcy peruk, zarostów i tak dalej. Ogromna praca.
Pochód armii szwedzkiej do „Potopu” kręciliśmy na Ukrainie z udziałem armii sowieckiej, ale szturm Kamieńca Podolskiego, finałowe, masowe sceny „Pana Wołodyjowskiego” w Polsce, w Chęcinach. Szturm Turków na Kamieniec ćwiczyliśmy ponad dziesięć dni, aby żołnierze zapamiętali, że nie mogli zboczyć z drogi, ponieważ zostały już rozłożone wybuchy i żeby nie doszło do tragedii. Po żmudnych wielodniowych próbach, kiedy przyjechaliśmy na plan zdjęciowy, naszego wojska nie było! Okazało się, że zostało wysłane w ramach „przyjacielskiej pomocy” do Czechosłowacji. To był rok 1968. Nam pozostała niewielka liczba komandosów i żołnierze obrony terytorialnej kraju, ale oni zupełnie się nie nadawali.
Na szczęście kierownikowi produkcji, nieżyjącemu już Wilhelmowi Holendrowi, udało się przekonać Kuratora Oświaty w Kielcach, aby pozwolił nam zaangażować do filmu uczniów szkół średnich. To byli chłopcy z klas przedmaturalnych i maturalnych – łącznie 1800 osób. Kurator przezornie wziął urlop z datą o tydzień wcześniejszą, ale miłość do Sienkiewicza skłoniła go do podjęcia ryzyka. Dostaliśmy zezwolenie, ale łydki trzęsły się nam ze strachu. Z młodzieżą musieliśmy zrobić wszystkie ćwiczenia, jakie wcześniej wykonywaliśmy z zawodowymi żołnierzami, tylko w ekspresowym tempie. Tłumy Janczarów, które idą na Chęciny (tam zbudowano dekorację Kamieńca Podolskiego), to w dominującej części ta właśnie młodzież szkolna.
Jasna Góra w „Potopie”
Czy to prawda, że partyjni decydenci obawiali się wyeksponowania w „Potopie” wątku obrony Jasnej Góry? W jakich okolicznościach nakręcono zdjęcia cudownego obrazu?
Nie moglibyśmy nakręcić obrony Częstochowy bez pomocy zakonu paulinów. Częstochowski klasztor został przygotowany tak, jak wyglądał w XVII wieku w czasie oblężenia: okna zabito deskami, więc wewnątrz było ciemno, zrekonstruowano wały forteczne, ściągnięto na plan artylerię. Najbardziej jednak zależało nam na tym, aby nakręcić odsłonięcie cudownego obrazu, ale nie w koszulkach, jakie Matka Boska miała w latach siedemdziesiątych, tylko tak, jak obraz wyglądał w XVII wieku. Trzeba było więc wyjąć obraz z ołtarza i zdjąć koszulki współczesne. To zaś wymagało zgody prymasa Wyszyńskiego. Obraz jasnogórski był największą świętością Polaków, zaś dla potrzeb filmu musieliśmy sfotografować go w bardzo bliskim planie. Zwróciliśmy się więc o pozwolenie do prymasa, a on zaproponował… dobrej jakości kopie. My jednak prosiliśmy o oryginał! Prymas był zaciekawiony, dlaczego tak bardzo nam na tym zależało. Wtedy to operator Jerzy Wójcik odpowiedział, że przecież prawdziwa Matka Boska jest tylko jedna. Prymas Wyszyński popatrzył na nas i wyraził zgodę na zdjęcia. Później przyjechały specjalne komisje, które mierzyły pomieszczenie, badały temperaturę i wilgotność oraz przygotowywały miejsce, aby w czasie zdjęć obraz nie doznał uszkodzeń. Na szczęście wszystko się udało i nakręciliśmy zdjęcia tak jak chcieliśmy.
W Komitecie Centralnym Partii rzeczywiście bano się, że scena odsłonięcia obrazu Najświętszej Marii Panny stanie się osią dramaturgiczną filmu i po obejrzeniu jej wydano zalecenie dokonania maksymalnych skrótów. Wtedy to wraz z montażystą Zenonem Pióreckim skróciliśmy scenę o trzy klatki. Metr taśmy filmowej ma 24 klatki i trwa 2 sekundy, a my wycięliśmy 3 klatki, czyli ułamek sekundy, ale zalecenie zostało spełnione.
Partyjna krytyka i tak zarzucała mnie i filmowi, że szerzymy kulturę szlachecką. Szkalowano twórców i film, jednak dziś już o tamtych ludziach nikt nie pamięta, a „Potop” został nominowany do Oscara i nadal jest chętnie oglądany. Jeśli ktoś chce zobaczyć wersję z trochę większym nerwem, może sięgnąć po „Potop Redivivus”, który został przeze mnie skrócony i przemontowany.
Hoffman: Dziś nikt nie wyobraża sobie innego Kmicica czy Oleńki
Film, a zwłaszcza aktorów cenzorowali też przyszli widzowie. Dużo się pan nasłuchał, że Kmicic nie ten, a Oleńka nie pasuje do roli?
Opinie, które ukazywały się w prasie, często były nierzetelne. Redaktor naczelny ówczesnego „Expresu Wieczornego”, którego córka była aktorką, uważał na przykład, że to ona powinna zagrać główną rolę. Powody niezadowolenia były różne, ale faktem jest, że rozpętano taką dintojrę, że musieliśmy odgrodzić Daniela Olbrychskiego od tych wszystkich opinii. Niektóre jednak i tak do niego docierały. Przychodziły nie setki, ale tysiące listów – podpisane na przykład: „koło gospodyń wiejskich”, „wierni widzowie”, „prawdziwi Polacy”, a inwektywy pisane pod adresem Olbrychskiego w anonimowych paszkwilach były przepotworne. U nas przyjęło się, że jeśli człowiek jest anonimowy, to może bezkarnie opluć bliźniego, i tak właśnie potraktowano Daniela. Aktor chciał nawet zrezygnować z roli, ale wspieraliśmy go jak tylko mogliśmy i namawialiśmy, aby zagrał. Później, chociaż już w mniejszym stopniu, podobna historia dotknęła Małgorzatę Braunek.
Dziś jednak nikt już nie wyobraża sobie innego Kmicica, Oleńka zaś dla części ówczesnego pokolenia może była zbyt nowoczesna, ale dzisiejszy widz przyjmuje ją bez zastrzeżeń. Czasy się zmieniły, a ci, którzy rzucali nam kamienie pod nogi w większości już odeszli, a jeśli żyją, to dziś nikt nie pamięta o czym wtedy pisali. Film zaś istnieje w świadomości i pamięci widzów oraz na ekranach.
Czytaj także:
Polska Jagiellonów widziana… oczami kobiet. Opowiada autorka „Córek Wawelu”
Czytaj także:
Czy „Korona królów” zainteresowała Polaków historią? Sprawdziliśmy!
Czytaj także:
Elżbieta Cherezińska: Czasami marzę o tym, by uwolnić się od pancerza faktów