Malgasze mają inną definicję szczęścia. Wszystko jest twoim szczęściem. Panuje minimalizm. Bardzo mi tego brakuje w Polsce. Na Madagaskarze potrafiłam się cieszyć z tego, że mogę wstać o 5.30 i iść zobaczyć wschód słońca nad oceanem. Zjeść sześćdziesiątego banana w tygodniu. Niczego więcej mi nie potrzeba.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Z Natalią Chlebicką, położną i wolontariuszką Stowarzyszenia Świeckich Misjonarzy św. Wincentego a Paulo MISEVI, rozmawia Małgorzata Bilska.
Małgorzata Bilska: Czemu wybrałaś zawód położnej?
Natalia Chlebicka: To trudne pytanie. Jestem sceptyczna wobec wielkich słów, takich jak powołanie. Ale wydaje mi się, że Pan Bóg trochę tym pokierował.
Miałaś pomysły alternatywne?
Zawsze mnie ciągnęło do kierunków medycznych. Kiedy byłam mała, oglądałam z mamą serial „Ostry dyżur”. Noah Wyle grał tam doktora Cartera, zakochałam się w nim (śmiech). W którejś z ostatnich serii wyjechał na misje. Byłam zafascynowana tym, jak połączył świat medyczny i misje, pewne niebezpieczeństwo. Pomyślałam: też bym tak chciała. Byłam w gimnazjum.
Czytaj także:
Hinduski ksiądz na misjach w Polsce: Każdy kraj potrzebuje posługi misyjnej
W liceum chciałam iść na medycynę, ale bałam się, czy nie za wysoko stawiam sobie poprzeczkę. Wahałam się, co wybrać. Może położnictwo lub pielęgniarstwo? A może… biochemia? Tuż przed maturą gościł u nas w szkole Szymon Hołownia i opowiadał o fundacji Kasisi, o środowisku misyjnym. W Afryce jest zapotrzebowanie na pielęgniarki. Przypomniało mi się, że chciałam kiedyś jechać na misje. Dla mnie to było jak znak z góry.
Medycyna to większy prestiż. Zdecydowałam się jednak na położnictwo i nie żałuję. W czasie pierwszych wakacji na studiach miałam praktyki w szpitalu. Po każdym porodzie wracałam do domu, bardzo zmęczona, kładłam się na łóżku i myślałam – to jest ekstra! Nowe życie – a ja przy tym uczestniczyłam. Pierwsza dotknęłam nowego człowieka! To było dla mnie niesamowite.
Spędziłaś jako misjonarka 3 miesiące na Madagaskarze. Pamiętasz pierwsze wrażenia?
To był 27 czerwca, prawie rok temu. Wylądowaliśmy w stolicy, w Antananarivo. Na początku byłam przerażona. Zmarzłam, padał deszcz, czuć było odór spalenizny, brudu itd. Malgasze nie przejmują się drobiazgami i wiele rzeczy jest robione na „odczep się”.
Zmęczona oparłam się o barierkę na lotnisku, a ta się prawie przewróciła. Nie podobało mi się, że wszyscy są bardzo bezpośredni, chcieli mnie dotknąć. Lustrowali mnie z góry na dół. Czułam się jak w swoistym letargu. Chciałam, żeby ktoś mnie wybudził.
Science fiction?
Tak. To jest naprawdę całkiem inny świat niż Europa. Po 3 dniach polecieliśmy do Fort-Dauphin, gdzie księża misjonarze prowadzą placówkę misyjną. Nasz ksiądz Kazimierz Bukowiec mieszka tam już ponad 30 lat. My, 3 położne, pracowałyśmy w przychodni obok ośrodka, ale też wyjeżdżałyśmy do buszu.
Miałyśmy zrobić pilotaż, czyli zapoznać się z malgaskimi standardami położnictwa. W jakich warunkach kobiety rodzą, jak opiekują się dziećmi po porodzie, jak wygląda karmienie, dożywianie itd. Rozpoznać potrzeby i deficyty.
Przerażenie minęło?
Po 2 tygodniach czułam się tam jak u siebie. Są bardzo otwarci, ciepli. Nie da się przejść ulicą, żeby nie usłyszeć: Cześć, jak się masz, co nowego? To też wynika z kontaktu z misjonarzami, kojarzą białych z pomocą, z dobrocią, a nie z wyzyskiem. Całkiem inaczej rozmawia się z Malgaszami w stolicy, mają do nas inny stosunek.
Czytaj także:
Ks. Adam Bartkowicz utonął, ratując afrykańskiego księdza. Przyjaciel opowiada o jego misji
Madagaskar był francuską kolonią.
No właśnie. Po Francuzach została m.in. pszenna bagietka na śniadanie. Malgasze mają inną definicję szczęścia. Lubię cytat z filmu „Amelia”: „Szczęście jest jak Tour de France. Długo czekasz, a potem chwila i go nie ma. Kiedy się zjawia, trzeba je łapać”. Tam nie trzeba go łapać, docenia się je na co dzień.
Wszystko jest twoim szczęściem. Panuje minimalizm. Bardzo mi tego brakuje w Polsce. Na Madagaskarze potrafiłam się cieszyć z tego, że mogę wstać o 5.30 i iść zobaczyć wschód słońca nad oceanem. Zjeść sześćdziesiątego banana w tygodniu (dawali do każdego posiłku). Niczego więcej mi nie potrzeba.
Czego dowiedziałaś się o malgaskiej służbie zdrowia?
Przede wszystkim za wszystko trzeba płacić. My mamy ubezpieczenie zdrowotne, płacimy składki, opieka jest w razie choroby bezpłatna. Tam nie. Jak przychodzisz do szpitala, zanim ktoś dotknie cię i zbada, musisz najpierw iść do apteki kupić rękawiczki dla lekarza.
Jeśli trzeba podłączyć kroplówkę, musisz iść kupić odpowiedni zestaw i wszystkie leki. Jak nie masz pieniędzy, nie będzie wdrożone leczenie. A jak leków nie ma w aptece szpitalnej, musisz iść do miasta. W Forcie są 3 apteki, szukasz. W środku nocy nie ma na to szans.
Chory sam zdobywa leki?
Najlepiej, żeby miał ze sobą obstawę. Malgasze podróżują rodzinami. Wyobraź sobie, że idziesz z buszu 20 km w słońcu, w szpitalu chcesz pomocy, czekasz 1,5 godziny, żeby ktoś na ciebie spojrzał… A potem to. Za operację też trzeba zapłacić. Zdarza się, że lekarz wykona zabieg, ale nie wypuszczą cię ze szpitala, jak nie zapłacisz.
Jeśli nie ma, to co? Zostawią go, aż umrze?
Nie byłam świadkiem takiej sytuacji, bo jak przywoziliśmy pacjenta, sami płaciliśmy za zabiegi. Ale raz miałyśmy kobietę z wioski gruźlików, jeszcze w połogu, wycieńczoną. Jedyne, co jej zaoferowano, to kompleks multiwitamin w syropie. Ona miała już wypisane na twarzy, że to jej ostatnie godziny, byłam na to gotowa.
Co się stało z dzieckiem?
Babcia się nim zajęła. Jak nie masz pieniędzy, bardzo mało znaczysz. Ale Malgasze nie umieją się sprzeciwiać, buntować. Na swój sposób trochę im tego zazdroszczę. Jestem niecierpliwa. Od razu chcę działać, coś robić. Na Madagaskarze żyją w rytmie Mora Mora (czyt. mura, mura), czyli pomału.
W Europie robimy wyścigi z czasem.
My mamy zegarki, oni mają czas.
Co Cię jeszcze zdziwiło?
Nie ma takiego kontaktu matki z dzieckiem, jak u nas. Panuje kult płodności, ale dzieci rodzi się po to, żeby na ciebie pracowały, na twoją przyszłość. Żeby dbały o twój grób. Nasza praca polegała też na tym, żeby mamom pokazać – to jest twoje dziecko, przytul je.
Pamiętam poród bliźniaków, fenomenalny, bo u nas rzadko się zdarzają porody bliźniacze siłami natury. Więc my zachwycone, jeden bliźniak, czekamy na następnego, a mama nawet nie zapytała, jakiej jest płci, czy zdrowy…
Rozumiem jej zmęczenie, ale nawet się nie uśmiechnęła. Urodził się drugi, zawinięto go w chusty, zabrała go babcia. Pierwszego wzięła siostra mamy. A mama – nic. Zero kontaktu. Nie buduje się więzi matka-dziecko. Inny przykład – my nosimy dzieci z przodu, Malgaszki na plecach. Trudno im nawet o kontakt wzrokowy.
Myślę, że kobiety w buszu od razu wracają do pracy. Z dzieckiem na plecach się da. Może to też rodzaj samoobrony? Śmiertelność niemowląt jest wysoka.
Podobnie jak matek po porodach.
Jeśli kobieta nie czuje dużej więzi z dzieckiem, mniej cierpi po stracie.
Rodzi się bardzo dużo dzieci. Być może.
Chcesz tam wrócić?
Czuję się związana z tym miejscem. Coś tam się we mnie połamało, serce pękło w pewnym momencie. Wiem, że nie chcę go sklejać. Dobrze mi z tym.
MISEVI szybko się rozwija. Co przyciąga młodych ludzi?
Są ciekawi świata. Mogą poczuć, że jakoś zmieniają siebie i otaczającą rzeczywistość. My jako MISEVI Polska jesteśmy otwarci na różne kręgi. Mamy kilku wolontariuszy niewierzących, a komunikacja między nami jest bardzo dobra. To dobrze funkcjonuje, uzupełniamy się przez różnorodność. Chrześcijanie nie mają monopolu na czynienie dobra. Otwartość młodzieży się podoba.
Czytaj także:
Helena Kmieć. To miał być jej ostatni wyjazd. Potem chciała założyć rodzinę