W trakcie choroby mieliśmy mnóstwo pozytywnych znaków Bożych, świadectw, zapewnień, że będzie dobrze. Mówiłem sobie, że Bóg nie może być tak wredny i perfidny, że daje nam tyle znaków nadziei, a skończy się to źle. Nie wierzyłem, że Aga umrze.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Tuż po Wielkanocy 2018 na profilach znajomych i nieznajomych zobaczyliśmy posty z wyrazami współczucia po śmierci wtedy jeszcze nieznanej nam osoby. Niektórzy porównywali ją ze św. Joanną Berettą-Mollą, bo tak jak ona zdecydowała się urodzić mimo choroby nowotworowej. Abp Hoser podczas jej pogrzebu mówił, że do końca była ufna. Umierała w opinii świętości, choć tak trudno zrozumieć tę śmierć.
Dr Agnieszka Pisula – psychiatra, psycholog, psychoterapeutka, zmarła 27 marca 2018 r., w Wielki Wtorek. Spotkaliśmy się z jej mężem dwa tygodnie po jej śmierci, w ich domu. Oddajemy w wasze ręce to poruszające świadectwo miłości, która sięga dalej i widzi więcej.
***
Anna Malec: Jaka była pana żona?
Dr Tomasz Ginter: W zasadzie zawsze była uśmiechnięta. Ona miała taką twarz, że wyglądała na uśmiechniętą, nawet jak na mnie krzyczała! Do tego stopnia, że musiałem się nauczyć, kiedy jest zdenerwowana, trochę mi to zajęło. Ten uśmiech widać w zasadzie na wszystkich jej zdjęciach.
W internecie jest dużo opinii na temat pana żony – nie tylko mówiących o tym, że była świetnym lekarzem czy terapeutą, ale podkreślających też to, że była ciepła, serdeczna, zainteresowana pacjentem, widziała więcej niż zwykły lekarz. W domu też taka była?
Aga była psychologiem i lekarzem z dwiema specjalizacjami – psychiatra dorosłych i psychiatra dzieci i młodzieży. Miała rentgen w oczach. Często wystarczyło jej jedno spojrzenie na człowieka, żeby powiedzieć, jakie ma zaburzenie. To zresztą nie dotyczyło tylko jej specjalności. Kiedyś przez telefon rozpoznała u córki przyjaciela boreliozę, której lekarze nie mogli zdiagnozować przez dwa miesiące.
Bywało, że bardzo przeżywała to, co się działo z pacjentami, oni też często do niej dzwonili. Na początku nawet się na to wściekałem. Ale ostatecznie podziwiałem ją za to.
Pamiętam, kiedy miał się narodzić nasz najstarszy syn. Adze odeszły już wody, byliśmy gotowi do wyjścia do szpitala, spakowani – ja już czekałem z kluczykami do samochodu, a ona stała przy stole i kończyła jeszcze opinię o jakimś pacjencie. A za pół godziny urodziła.
Rodziła zawsze szybko. Mówiła, że nie mogłaby rodzić 15 godzin, jak niektóre kobiety, bo by się znudziła i wyszła.
Jak się państwo dowiedzieli o diagnozie?
Aga była już w czwartej ciąży. Dowiedzieliśmy się na przełomie listopada i grudnia zeszłego roku – najpierw, że jest duże podejrzenie nowotworu, potem wiedzieliśmy już, że to jest mięsak. Leczenie Aga zaczęła dopiero po Nowym Roku.
Lekarze proponowali państwu przerwanie ciąży?
Jedna lekarka o tym wspomniała. Kiedy przyjechaliśmy do niej z diagnozą, a nie była to nasza pierwsza wizyta u niej, proponowała z dużym naciskiem, żebyśmy bardzo poważnie zastanowili się nad tym rozwiązaniem. To był 19., może 20. tydzień ciąży, więc zaleciła nam pospieszenie się z diagnozami, żeby do 22. tygodnia zdążyć.
Bardzo uderzyło nas to, że lekarka nie zaproponowała nam w tej sytuacji badania USG. Zbadała Agę na wyraźną jej prośbę. Żona robiła dobrą minę do złej gry, trzymała się dzielnie. Popłakała się dopiero po wyjściu z gabinetu. Do mnie to wszystko jakoś nie docierało.
Da się przygotować na taką sytuację? Przecież mieli państwo świadomość, co to oznacza. Co będzie się działo, jeśli nie zdecydujecie się na aborcję.
Podejrzewam, że Aga miała dużo większą świadomość niż ja. Natomiast ona była zdecydowana, niezależnie od wszystkiego, by z tą chorobą walczyć. Zresztą bardzo szybko nawiązaliśmy współpracę z fundacją Rak&Roll, która do końca się Agą opiekowała. Byliśmy cały czas wspierani mnóstwem przykładów matek, które miały nowotwór, przeżyły, urodziły zdrowe dzieci.
W momencie diagnozy usłyszeliśmy, że Aga ma złośliwego mięsaka w płucu, i w zasadzie nigdzie indziej. Na podstawie tych danych podejmowaliśmy decyzje. Leczenie – chemia, którą Aga brała, była złagodzona ze względu na ciążę.
Cały czas miała nadzieję, ale ta nadzieja była systematycznie podkopywana przez kolejne diagnozy, zwłaszcza przez ostatni rezonans głowy, gdzie wyszło 20 przerzutów. Podejrzewam, że ona już wtedy wiedziała, że to jest sprawa bardzo poważna. Ale wyszła z założenia, że to nic nie zmienia, że walczymy dalej.
W homilii pogrzebowej abp Hoser podkreślał, że pana żona, którą poznał trzy tygodnie przed śmiercią, była niesamowicie spokojna i ufna, miała w sobie radość, którą można zrozumieć tylko w perspektywie wiary.
Aga rzeczywiście miała cały czas nadzieję i faktycznie normalnie żyła. Na początku terapii śmiała się, że ludzie się rozczarowują, kiedy do nas przychodzą, bo spodziewali się niemalże żywego trupa, a ona wyglądała jak zawsze.
Nawet po chemii, kiedy straciła włosy, poza tym faktem nie zmieniło się nic. Do ostatniego tygodnia, bo tydzień przed śmiercią miała trzy ataki padaczki, mówiła, że gdyby nie znała tej diagnozy, to i tak wszystko byłoby tak, jak teraz – somatycznie absolutnie nic się z nią nie działo. Ona była sprawna praktycznie do ostatniego tygodnia.
W życiu codziennym nic się nie zmieniło. Ale czy od czasu poznania diagnozy w jej życiu duchowym zauważył pan jakieś zmiany?
Zmieniło się o tyle, że zmieniło się na bardziej. Aga zawsze była pobożną osobą, dużo bardziej niż ja – to ona ściągnęła mnie z powrotem do Kościoła, w bardzo mądry sposób, na zasadzie zachęcania i pokazywania.
Modliliśmy się więcej, odmówiliśmy nowennę pompejańską, ale mam wrażenie, że w jej religijności nie zmieniło się nic – wierzyła tak, jak zawsze. To była spokojna, pewna wiara, bez jakichś mistycznych uniesień, ale pełna bezpiecznej pewności, że Bóg nas kocha, wysłucha, że przyjmiemy to, co nam da.
Wiele osób w takich momentach, których doświadczyła wasza rodzina, nie potrafi uwierzyć w to, że Bóg jest dobry. Jak wam się udało nie zwątpić?
Bo trudno w to wierzyć, przyjąć to. Nasz młodszy syn zapytał, dlaczego Bóg chciał zabić mamę. Mam problem z wytłumaczeniem mu, że to wcale tak nie jest.
Ale tak naprawdę bez Boga to w ogóle nie miałoby sensu. Był człowiek, nie ma człowieka, koniec… Bez tej dalszej perspektywy, eschatologicznej, można usiąść i się załamać. Przyjęcie, że Bóg istnieje, ze wszystkimi konsekwencjami tego, że w Niego wierzymy, zakłada bezgraniczne zaufanie, o które w takiej sytuacji strasznie trudno, ale to właśnie ono daje dalszy sens życia.
Nosi pan na ręku dwie obrączki…
Jedna moja, druga żony. Tę drugą założyłem w szpitalu, kiedy się z nią żegnałem. Już zabierano ciało do prosektorium i kazano mi zabrać wszystkie jej osobiste rzeczy. Zdjąłem tę obrączkę z palca Agi i założyłem ją na pierwsze miejsce, które mi przyszło do głowy, i tak noszę. Tak już pewnie zostanie.
Te obrączki przyszły na dwa dni przed naszym ślubem, bo jubiler się pomylił, i mieliśmy perspektywę, że w ogóle obrączek nie będzie, w związku z tym nie zdążyliśmy wygrawerować na nich napisów. Co roku obiecywaliśmy sobie, że je zrobimy…
Co miało na nich być?
Znalazłem na polskim pierścieniu z XIII wieku taki napis: „Bądź mój/moja na zawsze”. Te słowa planowaliśmy wygrawerować.
Wiele osób mówiło, że pana żona umierała w opinii świętości. Wielu porównywało ją też do św. Joanny Beretty-Molli – liczba dzieci się zgadza, wiek podobny, zawód ten sam. Jak pan na to reaguje?
Znaliśmy historię Beretty-Molli. Ale mówiłem sobie, że właśnie ze względu na te podobieństwa Aga może być spokojna, bo po co Panu Bogu druga taka sama? Śmialiśmy się z tego.
Ale faktycznie w czasie choroby ta święta nam towarzyszyła. Pojechaliśmy do kościoła, w którym są jej relikwie, i Aga znalazła w gazetce w kruchcie tłumaczenie jednego z listów św. Joanny do męża – przeczytałem go i stwierdziłem, że my w porównaniu do nich to jesteśmy jacyś poganie! Widać było, że u nich w rodzinie Bóg naprawdę był na pierwszym miejscu, ona się do niego odwoływała w zwyczajnych, codziennych rzeczach. I mówiłem do Agi: zobacz, Bóg bierze świętych, możesz być spokojna!
Natomiast Bogna, nasza najmłodsza córka, drugie imię ma właśnie na cześć Joanny. Kaplica szpitalna też była pod wezwaniem św. Joanny… Odmawialiśmy nowennę do niej. A na samym początku, kiedy usłyszeliśmy diagnozę, dostaliśmy też do domu jej relikwie.
Muszę przyznać, że trochę się bałem tej świętej… Ona stawiała nas w takiej perspektywie, że to się może skończyć źle. Miałem do niej ambiwalentny stosunek, ale też w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że mam mówić „bądź wola Twoja”, że to Bóg decyduje.
Choć oczywiście chcieliśmy uniknąć tego losu.
Przy pierwszym spotkaniu ze św. Joanną powiedział pan żonie, że jeszcze jej do niej daleko. Teraz też pan tak myśli?
Nikt nie jest prorokiem we własnym domu, z takiej perspektywy – świętości, najtrudniej mi mówić. Oczywiście, byłbym niezwykle dumny, gdyby się okazało, że było mi dane dzielić życie ze świętą. Z drugiej strony, przypuszczam, ale to trochę egoistyczne przypuszczenie, że nie byłbym w stanie dźwignąć roli męża świętej, bo mi do świętości to brakuje bardzo dużo!
Kiedy patrzę z perspektywy czasu, to zauważam pewne rzeczy. Aga np. nigdy nie szła z ludźmi na zwarcie, nawet z tymi, którzy robili jej przykre rzeczy – ja się wściekałem, a ona zawsze konsekwentnie trwała przy swoim. Po drugie, Aga nigdy nikomu nie zrobiła żadnej krzywdy, inni też to potwierdzają.
Nasza przyjaciółka, też lekarka, powiedziała mi, że dokładnie w czasie, gdy Aga umierała, ona miała poczucie głębokiego zanurzenia w Bożej miłości, czuła, że jest niesamowicie kochana przez Boga, wchłaniana wręcz w tę miłość. Kasia była wtedy w domu. Dopiero gdy zadzwoniłem do niej z wiadomością, że Aga nie żyje, zrozumiała, co znaczyło to poczucie.
Lekarka Agi tej nocy, kiedy ona zmarła, miała sen, w którym widziała Agę całą szczęśliwą, na kwietnej łące, w promieniach słońca.
Podobnie ksiądz, który już po śmierci modlił się o wskrzeszenie, też powiedział, że miał wizję Agi szczęśliwej i wtulonej w Chrystusa. Mówił, że nigdy nie miał tak szczęśliwej wizji osoby, za którą się modlił.
To jest to, co można powiedzieć obiektywnie. Obiektywnym znakiem jest też to, co się działo na pogrzebie. Ciąg kwiatów, jaki się na pogrzebach nie zdarza! Jeden stary grabarz pytał mnie, kto ważny był chowany, bo tylu ludzi jeszcze nie widział. Trzeba było poukładać kwiaty w alejce, bo nie mieściły się przy grobie.
Ta historia porusza ludzi z wielu krajów, kondolencje przesłała wam m.in. Mary Wagner. To pokazuje, że pana żona była ważna dla wielu osób.
Jestem poruszony tym, co się dzieje.
To jest pierwsza rzecz, o którą Agnieszka zadbała po śmierci – żebyśmy nie czuli się opuszczeni, żebyśmy nie martwili się o przyziemne rzeczy.
Dla niej było bardzo ważne, żebyśmy zawsze mieli jakąś finansową poduszkę bezpieczeństwa na różne nieprzewidziane okoliczności. Miała duży dyskomfort, kiedy okazywało się, że musimy likwidować kolejne lokaty, bo remont samochodu, bo konieczny remont w domu… Między innymi dlatego tyle pracowała.
I okazuje się, że po śmierci też się o to troszczy. Efekty są piorunujące, np. internetowa zbiórka na naszą rodzinę, zorganizowana przez naszą przyjaciółkę. Zupełnie się tego nie spodziewałem.
Czuje pan teraz jej wsparcie? Modli się pan za wstawiennictwem swojej żony?
Za wstawiennictwem nie, raczej usiłuję z nią rozmawiać, mówić do niej tak po prostu, dziękować za to wszystko. Ja jestem asekurantem, myślę, że bezpieczniej dla niej, mimo wszystko, jest jeszcze modlić się za nią, bo nie wiemy tak naprawdę, czy ona jest już w niebie.
A jeśli jest już zbawiona, jest świętą, to wiem, że ta modlitwa i tak nie będzie zmarnowana. Wierzę, że ona pochyla się nad dziećmi, nad nami, ale takiej bezpośredniej obecności nie czuję, żadnych doznań mistycznych nie mam.
Wiem, że miłość sięga za grób, i ona kocha mnie nadal. Być może wychodzi z założenia, że mnie też jeszcze trzeba trochę wychować, i być może mówi – spokojnie, dasz radę sam.
Duże wsparcie, które odczytuję jako obecność Agi, dostałem od jej przyjaciółki Moniki. Wiem, że niektóre maile od niej są tak naprawdę bezpośrednio od Agi.
Czemu zdecydował się pan na opowiadanie tej historii?
To, czego Aga dokonała, ta jej decyzja, z moim pełnym wsparciem (powiedziałem, że uszanuję każdą decyzję, którą ona podejmie), to jest olbrzymie świadectwo wiary, i z tego powodu chociażby nie można światła trzymać pod korcem.
Ja jeszcze nie rozumiem, co się stało, myślę, że to jeszcze do mnie nie dotarło, dlatego jestem w stanie normalnie funkcjonować, działać, mówić o tym.
Myślałem, że się rozsypię w czasie pogrzebu – ale nie. Potem urządzałem pokój dla małej (jeszcze po pogrzebie Agi córeczka była w szpitalu), więc jak mam zajęcie, to nie myślę o tym.
Widziałem już w trakcie choroby Agi wiele świadectw ludzi, którzy byli dalej od Kościoła, a którzy zaczynali się modlić, przez nią działała moc Boża. Tym bardziej wierzę, że po śmierci oręduje dużo mocniej, skuteczniej.
Świadectwem, i pewnie owocem waszej decyzji jest też to, że Bogna, mimo diagnozy, urodziła się zupełnie zdrowa.
W przypadku Bogny, biorąc pod uwagę te wszystkie zagrożenia, te wszystkie rzeczy, które mogły być z nią nie tak – zagrożona ciąża, krwotok w trakcie ciąży, wiek Agi, strach o to, że zaszkodzi jej chemia, powikłania po cesarskim cięciu, a urodziło się zupełnie zdrowe dziecko, to jest ewidentny, wymodlony cud.
Nie powiem, że rozważaliśmy aborcję, ale z dużymi wątpliwościami musieliśmy to przemyśleć, uczciwie do tego podejść, choć z gigantycznym poczuciem winy od razu. Aga miała pełną świadomość, że jeśli usunie ciążę, a ona sama przeżyje, to nie daruje sobie tego do końca życia, bo będzie wiedziała, że żyje kosztem życia swojego dziecka.
Strasznie mnie irytuje, Agę zresztą też to denerwowało, jak się przedstawia nie tylko świętych, ale też różnych bohaterów, np. narodowych, jako ludzi bez skazy, odlanych z brązu. A tak nie jest. Oni są bohaterami pomimo wad, błędów i niedoskonałości, złych decyzji.
Dlatego też myślę, że powinniśmy to jasno powiedzieć – nie było tak, że wyszyliśmy z tego gabinetu i powiedzieliśmy twardo – nie, koniec, nie ma dyskusji. Musieliśmy się z tym skonfrontować, stanąć przed wyborem. Powiedzieliśmy tamtej lekarce, że chcemy prowadzić terapię tak, by uratować i matkę, i córkę.
W pewnym momencie Aga jasno postawiła sprawę i powiedziała – nie, nie mogłaby tego zrobić. Tylu ludzi się za nią modliło. Czuła też troskę i odpowiedzialność za innych, którzy w nią wierzą.
A kiedy już wiedzieliście, jak może się skończyć ta historia, czy pani Agnieszka przygotowywała w jakiś sposób dzieci, pana, na swoją śmierć?
Powiem szczerze, że Aga chroniła nas wszystkich, w związku z czym nie mówiła dzieciom, że umiera. Ja też wierzyłem do ostatniej chwili, że nie umrze. Nawet usiłowałem ją reanimować. Od początku tej historii w ogóle nie dochodziła do mnie groza sytuacji.
W trakcie choroby mieliśmy mnóstwo pozytywnych znaków Bożych, świadectw, zapewnień, że będzie dobrze. Mówiłem sobie, że Bóg nie może być tak wredny i perfidny, że daje nam tyle znaków nadziei, a skończy się to źle. Nie wierzyłem, że Aga umrze.
Ale dzisiaj wydaje mi się, że Bóg w swojej mądrości chronił mnie przed tą świadomością, bo gdybym od początku wiedział, jak to się skończy, tobym nie wytrzymał, nie mógłbym być dla niej takim wsparciem, jakim byłem. Nie wytrzymałbym tego nerwowo, a wtedy to ona mnie musiałaby pocieszać i wspierać, a nie ja ją.
Podejrzewam, że zostało mi to oszczędzone ze względu na moje deficyty i niedoskonałości. To, na logikę biorąc, o ile logika ma tu w ogóle zastosowanie, ale musi przecież, Bóg dał nam rozum i logikę też po coś – to było chronienie mnie aż do momentu śmierci Agi.
Do mnie to nie docierało w zupełnie żaden sposób, do tej pory zresztą tak jest. Z jednej strony to wiem, ale jednak to nie dociera…
Co pan myśli, wracając do pustego pokoju, do tej przestrzeni, która była tak bardzo wspólna, a teraz jest tak bardzo pusta?
Momentami nie mam w głowie zupełnie nic. Wiem, że jej tam nie ma. Śpię z przyzwyczajenia po mojej stronie. Nie potrafię tego nazwać. Po prostu.
Niedawno przygotowywałem pokój dla Bogny. Kiedy sprzątałem biurko Agi w naszym gabinecie, tam była cała jej psychiatryczna biblioteka, to wprawiło mnie to w taki nienazwany smutek. Bo to zwijanie kolejnego kawałka naszego wspólnego życia.
Natomiast w przypadku sypialni, to jest zupełnie osobna kategoria i przeżycia na tyle wspólne i intensywne, że pewnie potrzeba na to jeszcze więcej czasu.
Jeszcze to we mnie nie wykiełkowało, nie pękło, nie wylało się.
Może na tym polega ta świadomość innej obecności?
Ja nie czuję żadnej obecności. Ale mam głębokie przekonanie, że z nami została.
Czytaj także:
Śmierć dziecka – czy to może mieć jakiś sens?
Czytaj także:
Nie żałuję, że nie dokonałam aborcji. Nie żałuję, że się urodziłeś
Czytaj także:
Żałoba. Jak wspierać bliskich?