Wyzwania doprawione przerostem ambicji, stresem lub lękiem zamieniają kobiety w woły juczne lub w cyborgi. Potrafimy, niezależnie od stanu zdrowia czy sił, postawić dom na nogi. Spałyśmy tylko cztery godziny, ale przecież chałupa musi lśnić, bo to nasza (czyt. moja) chałupa, taka wizytówka czy obowiązek przypisany nam z racji tego, że jesteśmy kobietami.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Długo zajęło mi to, by pozwolić sobie na odpuszczenie, na rozgardiasz, na bałagan, na pomyłki, na bycie slow. Nie wiem, kiedy to się stało, ale przestałam już sprzątać przed wizytą każdego gościa. Zdarza mi się zdjąć pranie z suszarki dwa dni po tym, jak je wstawiłam. Dojrzewam też do zatrudnienia pani, która gruntownie posprząta nasz dom raz na dwa tygodnie. Nadal czuję się mamą, a nawet czuję się nią bardziej. Skupiam się na sobie i na synu. Reszta jest tylko dodatkiem.
Sprzątasz, wkurzasz się i nie masz już sił
Bycie mamą może konotować z wieczną napinką. Trzeba robić. Nieustannie. Szorować okna i dzieci, na przemian. Z tarczą ściery i czujnym okiem przemierzać domowe okolice, wybielać je i zaprowadzać porządki. Odrabiać lekcje, podpatrując wcześniej w „google”, o co chodziło w dzieleniu w słupku. Ujarzmiać kupy i inne bardzo małe i niewiarygodnie śmierdzące fekalia znajdujące się w pieluszce lub (sic!) poza nią. Gotować obiady, sukcesywnie, codziennie, wielowartościowe, najlepiej z kucharskiej książki.
Wyzwania doprawione przerostem ambicji, stresem lub lękiem zamieniają kobiety w woły juczne lub w cyborgi. Potrafimy, niezależnie od stanu zdrowia czy sił, postawić dom na nogi. Spałyśmy tylko cztery godziny, ale przecież chałupa musi lśnić, bo to nasza (czyt. moja) chałupa, taka wizytówka czy obowiązek przypisany nam z racji tego, że jesteśmy kobietami.
Jeśli przyznajesz się do tego, iż posiadasz wyraźny rys pedantki (witaj w klubie, przyjaciółko!), nie siądziesz na kanapie, dopóki nie poczynisz odpowiednich rytuałów. Najpierw myjesz naczynia, potem porządkujesz lodówkę, klnąc pod nosem, że tyle nagotowałaś, a znowu coś zostało niezjedzone i się popsuło. Patrzysz na stół i nie rozumiesz, dlaczego suszarka do włosów leży obok rachunków za prąd. Wkurzasz się, bo bieżnik, którym okryłaś drewnianą nawierzchnię, jest już ufajdany. Sprzątasz.
Czytaj także:
Nie lubisz sprzątać? Ja też! Oto moje sposoby, jak się zmotywować
Jeszcze tylko wstawię pranie i… umyję łazienkę!
Spoglądasz na kwiatki na parapecie i odczytujesz ich dramatyczny sygnał. Są na granicy przeżywalności. Podlewasz, obwiniając się w duchu, że przecież nie każda roślina potrzebuje takiej samej ilości i konsystencji wody. Myślisz, że nie masz już sił komponować dla nich odpowiedniego hummusu, więc wlepiasz sobie bana i zabierasz się za odkurzanie całego domu.
Wstawiasz pranie. Nie, najpierw wszystko sortujesz. Robisz kilka kopców i wybierasz ten, w którym jest najwięcej ciuchów męża i dzieci. Patrzysz na zlew i przeżywasz załamanie nerwowe. Bierzesz szmatę i polerujesz go na połysk. Niestety, nieopatrznie zerknęłaś w stronę wanny. Szorujesz ją tak samo, na glanc. Ustawiasz kosmetyki w szafce, przecierając zamykające się jak właz oczy. Wszystko byłoby łatwiejsze, gdybyś nie zaczęła sprzątać o 23:22. Miałabyś może wtedy czas na sen, książkę, ćwiczenia albo inne głupoty.
Nie jestem jedyną odpowiedzialną
Trochę to o mnie, a trochę nie. Jedno jest pewne – nie miałam w swoim życiu zbyt wiele przestrzeni na nieporządek. Nie miałam też przestrzeni na to, aby zrozumieć, że nie tylko ja jestem odpowiedzialna za to, aby ujarzmiać pojawiający się każdego dnia chaos. Przyszedł czas, gdy w końcu byłam gotowa na osobisty wyłom. Postawiłam nogę na nieznanej ziemi i wykroczyłam poza granice dopuszczalnych zachowań.
Zerwałam z figurą perfekcyjnej pani domu, amerykańskiego reliktu z lat sześćdziesiątych. Oznacza to, że w większości przypadków, sprzątam wtedy, kiedy mam na to czas i siłę. Nie sprzątam na „złamanie ryja”. Bywa, że zostawiam mieszkanie w nieładzie i wychodzę z synem na spacer. Przestałam też przypisywać sobie wszystkie możliwe odpowiedzialności.
Zaczęłam odpoczywać. Zaczęłam siedzieć w jednym miejscu dłużej niż dwie minuty. Zaczęłam jeździć z synem na całodniowe wycieczki do parku, do znajomych, na plac zabaw. Zaczęłam otwierać się na całkiem nową realizację macierzyństwa – szukam wsparcia, proszę o nie, nie wymagam od siebie już aż tak wiele. Coraz rzadziej mówię: „Wszystko jest na mojej głowie” albo „Nie mam już sił”.
Czytaj także:
Rysopis młodej matki, czyli czego o niej nie wiemy
Bycie rodzicem jest takie miłe!
Sygnalizuję moje niezadowolenie mężowi, zanim zamienię się w armatę ciskającą gruzem. Otwarłam się na jego pomoc. Nie czuję się winna, kiedy to on przejmuje domowe obowiązki, robi pranie, gotuje albo odkurza. Nie czuję też, że robi wtedy coś ponad normę. Dlaczego? Ponieważ ją zmieniłam. Nie jestem już kurą domową trudniącą się freelanserką, a on „mężczyzną, który pracuje”. Nie licytujemy się, kto z nas robi więcej, kto bardziej się poświęca. W sumie, oboje jesteśmy slow. Otwarliśmy skrzynie stereotypów i wyleźliśmy z nich na światło dzienne. Lubimy słońce.
Myślę, że trzeba mieć naprawdę wiele odwagi, aby olać panujące normy i po swojemu rozdzielić domowe obowiązki. Trzeba odwagi aby wyjść poza kulturowe kombinezony i być mamą i tatą na miarę swojego serca, rodzicami wystarczająco wypoczętymi i posiadającymi źdźbło energii do codziennej (i conocnej) opieki nad dziećmi. Czasem trzeba po prostu rozłożyć ręce i cieszyć się rodzicielstwem. Cieszyć się tygodniami i miesiącami, niedorzecznie do siebie podobnymi. Bo bycie mamą i tatą jest przecież takie miłe.
Proponuję więc nutę. Niech nas wyluzowuje!