Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Na pierwsze spotkanie z dr Martą Zębalą idę z duszą na ramieniu. W końcu umówiłam się na wizytę u neurochirurg po to, by poprosić ją o… wywiad. Chwilę rozmawiamy i Marta od razu się zgadza. Umawiamy się już na spokojnie, na kawę. Czytam książkę, a do mojego stolika dosiada się młoda, uśmiechnięta dziewczyna w sukience w kwiatki. Minęłabym ją na ulicy i nie pomyślałabym, że to neurochirurg, która ma na koncie setki operacji mózgu i kręgosłupa. O i tych operacjach rozmawiamy. A także o odpowiedzialności i sprawczości lekarza, o patrzeniu na śmierć i cierpienie, i odmawianiu koronki przed operacją.
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Co się czuje, stojąc nad stołem operacyjnym, patrząc na otwartą czaszkę, mózg?
Dr Marta Zębala: Coś niesamowitego. Adrenalina nieporównywalna z żadną inną. Ale też ogromna odpowiedzialność. To najbardziej pociągające w neurochirurgii. Czuję, jakbym robiła coś ponadludzkiego.
Neurochirurgia? Palec Boży!
Skąd w ogóle pomysł na neurochirurgię?
Palec Boży (śmiech). W moim życiu wiele było sytuacji, że miałam natchnienie i za nim szłam. Tak było z medycyną. Podjęłam decyzję w czwartej klasie szkoły średniej. Mało kto wierzył, że się dostanę. Za pierwszym razem zabrakło mi punktu. Jednego. Ale później, dokładnie we wspomnienie św. Brygidy (moja mama uwielbia tę świętą) dostałam telefon, że limit przyjęć na medycynę został zwiększony i ci, którym brakło punktu zostali przyjęci.
Ufff…
…już miałam iść na ekonomię.
Co za rozbieżność!
Chodziłam do klasy matematyczno-informatycznej, zdawałam maturę z fizyki, matematyki. Dlatego szłam na medycynę z wielkim strachem, na początku było trudno, ale później… rozkręciłam się (śmiech).
Od początku wiedziałaś, że to będzie neurochirurgia?
Kiedy byłam na ostatnim roku studiów, mój wujek miał operację na oddziale, na którym obecnie pracuję. Tak mnie to zafascynowało, że byłam już pewna, że nie chcę robić nic innego.
Odpowiedzialność, że jeden milimetr, minimalny ruch ręką, może skończyć się dramatycznie, przygniata? Nie przestraszyłaś się tego?
Odpowiedzialność jest ogromna i studia do niej nie przygotowują. Niektórzy to później odchorowują. Zmęczenie czy nawet niewielka niedyspozycja nie usprawiedliwia, jeśli podejmiesz niewłaściwą decyzję. Moi znajomi, nie-lekarze, zawsze się dziwią, że wychodzę ze spotkania przed 21, jeśli następnego dnia mam dyżur. A ja po prostu muszę się wyspać, iść do pracy wypoczęta. Ale ta odpowiedzialność nigdy mnie nie przytłaczała, nigdy nie myślałam: to za dużo. Na operacjach w ogóle się tego nie czuje. Wchodzisz na salę operacyjną i… nie stresujesz się. Wyłącza się cały świat na zewnątrz, liczy się tylko to, co masz do zrobienia.
Modlę się, kiedy na oddziale umiera pacjent…
Jak to robisz? Jak zostawiasz za drzwiami swoje myśli, troski, by maksymalnie skupić się na zadaniu?
To jest nawet trudniejsze niż myśl o odpowiedzialności. Mam taki sposób, że staram się myśleć o pacjencie tak, jakby to był ktoś z rodziny, ktoś bliski. Chodzi jedynie o wyobrażenie, bo wiadomo, że nie chciałabym leczyć kogoś z rodziny. Sama ta myśl mobilizuje.
Czym dla Ciebie jest mózg? W nim „tkwi” człowiek?
Kiedyś zapytano mnie, gdzie jest dusza, czy w mózgu. Dla mnie nie. Mózg jest organem. Odpowiada za emocje, zachowania. A przecież emocje nie są odzwierciedleniem duszy. Oczywiście, jest czymś niesamowitym. Widzimy, jak ludzie po operacjach się zmieniają. Z medycznego punktu operacja się powiodła, ale… człowiek się zmienia, staje się dysfunkcyjny, rozwodzi się z żoną…
Ale jak to?
Płaty czołowe, skroniowe odpowiadają za zachowania. Jeśli są stłuczone, w jakiś sposób uszkodzone, pacjent może z bardzo spokojnego stać się agresywny, z duszy towarzystwa stać się wycofany, z błyskotliwego cichutki. Na szczęście, takie drastyczne zmiany nie są częste.
A śmierć – widzisz ją co dzień. Przygniata? Przeżywasz to bardzo?
Nie, i nawet trochę mam wyrzuty sumienia, że tak jej nie przeżywam. Kiedy na moim oddziale umiera pacjent, modlę się za niego, odmawiam koronkę, ale… nie przeżywam. Może to taki mechanizm obronny organizmu, wyparcie. Ale ja w ogóle nie czuję wielkiego strachu przed śmiercią. Nawet jako dziecko dość swobodnie rozmawiałam o śmierci. Nie wzbudza ona we mnie negatywnych emocji.
Widząc co dzień śmierć, inaczej patrzy się na życie?
Zdecydowanie inaczej. Nie wiem, czy docenia się je bardziej, ale my, lekarze, chyba w ogóle inaczej postrzegamy życie. Widzimy, jak cienka jest granica między życiem i śmiercią. W każdej chwili może nas nie być.
Śmierć? Cierpienie? Widzę we wszystkim plan Boga
Patrząc na pacjentów po udarach, wylewach, którzy miesiącami leżą bez ruchu, nie pytasz Boga, po co to wszystko, jaki w tym sens?
Chyba nie. Mam takie przeświadczenie, że wszystko jest po coś. Większe dylematy mam, jeśli chodzi o starszych pacjentów i uciążliwą terapię. Męczy się tych ludzi całymi miesiącami sztucznie utrzymując przy życiu. To mnie bardziej dotyka.
A kiedy patrzysz na cierpienie, śmierć dzieci, młodych osób – nie pytasz Boga, dlaczego na to pozwala?
Widzę we wszystkim plan Boga. Dla mnie najtrudniejsze jest cierpienie rodziny, której umiera ktoś bliski (np. młoda matka kilkorga dzieci) albo uporczywa terapia. Mam teraz pacjenta, który leży od sześciu miesięcy i może jedynie poruszyć okiem. Nie ma z nim kontaktu. Nie rozumiem tego. To dla mnie najgorsze cierpienie, jakie może spotkać człowieka.
Masz poczucie bezsilności?
Ogromne. Wtedy faktycznie pytam Boga, czemu ma służyć to cierpienie? Nam, lekarzom i pielęgniarkom? Nie służy. Rodzinie pacjenta? Też raczej nie.
Wychodzisz ze szpitala, gdzie na to wszystko patrzysz i… wyłączasz myślenie o pacjentach?
Nie da się. Operujemy np. do 15:30, kończę dyżur, wychodzę, ale… potem dzwonię do szpitala, pytam, czy pacjent się wybudził, jaki jest stan, jak się nie wybudza, to się martwię. Albo wieczorem wracam do szpitala, sprawdzam. Kiedy mniej operowałam, myślałam, że da się wyznaczyć granicę, skończyć dyżur i wrócić do swojego życia. Teraz operuję więcej i widzę, że to niemożliwe.
Patrzysz na swój zawód jak na powołanie?
Oczywiście. Bez względu, czy lekarz jest wierzący, czy nie, ten zawód jest powołaniem. Patrzę na kolegów i wiem, że neurochirurgia to ich powołanie. Wymaga ogromnych predyspozycji, ale nie tylko. Trzeba kochać to, co się lubi.
Wierzącemu jest łatwiej. Zwłaszcza lekarzowi!
Wierzącej osobie łatwiej jest być lekarzem czy trudniej?
Łatwiej! W ogóle zawsze jest łatwiej, kiedy wierzysz (śmiech). Lekarzowi tym bardziej. Łatwiej przyjmować pewne zdarzenia, czujesz rękę Bożą, pomoc…
Czujesz ten Boży palec, kiedy operujesz?
Czuję. Może nie tak, że prowadzi moją ręką, co JEST. Obok.
Modlisz się przed operacją?
Przed każdą. W trakcie też, jeśli dzieje się coś trudnego. Starsi koledzy, z dużo większym doświadczeniem, zawsze modlą się przed zaklipsowaniem tętniaka. To szalenie skomplikowany zabieg. Może akurat ja tak trafiłam, ale większość moich kolegów neurochirurgów to osoby wierzące.
Czasem w obliczu śmierci czy choroby ludzie się nawracają – patrzysz na takie nawrócenia i…?
To budujące doświadczenie. Umacnia moją wiarę. Ludzie nieraz przeżywają chorobę – wiem, zabrzmi to dziwnie – pięknie. Widać, że Pan Bóg ich tym dotknął. Jest przy nich.
Masz brata księdza – rozmawiacie o dylematach moralnych związanych z Twoją pracą?
Tak, oczywiście. On bardzo lubi, kiedy opowiadam o mojej pracy. Dyskutujemy o uporczywej terapii, in vitro… I zawsze dochodzimy do wniosku, że brakuje w Polsce poważnej, uczciwej dyskusji o takich sprawach.
Szpital to takie smutne miejsce, mi kojarzy się z cierpieniem, umieraniem. Jak to robisz, że spędzasz tam tyle czasu, a jesteś taka pogodna, nie da się przy Tobie nie uśmiechać?
Może dlatego, że jestem jeszcze młoda, niewypalona (śmiech). A poważnie – choć może zabrzmi to patetycznie – zawsze pamiętam o radzie Matki Teresy z Kalkuty, by każdy człowiek po spotkaniu z Tobą był choć trochę szczęśliwszy. Nawet jak jestem wkurzona, to przypominam sobie o tym i… jakoś działa.