Lubił grać czarne charaktery. Twierdził, że „na scenie diabły są ciekawsze od aniołów”. Kochał poezję i pięknie ją interpretował. Dziś Krzysztof Kolberger obchodziłby 68. urodziny.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
„Kiedy mówię poezję, nie jestem aktorem. Chcę tylko poprzez piękne słowa rozmawiać z odbiorcą” – tłumaczył Krzysztof Kolberger. Ks. Jan Twardowski, którego wiersze aktor wielokrotnie recytował, powiedział kiedyś: „Pan Krzysztof tak mówi te wiersze, jak ja je piszę”. Praca, którą wykonywał zostawiała w nim ślady już przez samo powtarzanie tych czynności.
W pracy zawodowej chciał widzieć sens.
Mam na szczęście zawód, który powoduje, że jestem przymuszony do tego, by nie zajmować się tylko materialną stroną życia, ale też duchową. Przez całe życie starałem się przyjmować role nie ze względu na to, że ktoś mi dobrze za to zapłaci, ale dlatego, że coś w tym znajdę interesującego dla siebie
– powiedział w rozmowie z Grzegorzem Miecugowem w „Innym punkcie widzenia”.
Kolberger o natchnieniu na papieskim tronie
Kiedyś otrzymał zaproszenie od kustosza sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej. Okazało się, że jest zapotrzebowanie na Tryptyk rzymski, o czym kustosz parafii poinformował wiernych na afiszu, a artystę na miejscu. „Ale ja nie mam w repertuarze Tryptyku rzymskiego” – powiedział Kolberger. „Panie Krzysztofie, trudno. Jest na afiszu, ludzie przychodzą konkretnie na to. Musi być!” – odparł duchowny.
Zaprowadził artystę do pokoju, w którym niegdyś wypoczywał Jan Paweł II. Miejsce miało natchnąć aktora do skupienia i pomóc „opanować” Tryptyk. „Nieskromnie pomyślałem: Siedzę na tronie papieskim, to natchnienie na mnie spłynie. Niestety, po minucie wyrzuciło mnie stamtąd! W ogóle nie mogłem się skupić” – opowiadał Aleksandrze Iwanowskiej w książce „Przypadek nie-przypadek”. Ostatecznie się udało. Publiczność była wzruszona, ludzie podchodzili i dziękowali. Potem aktor jeździł z Tryptykiem po całym kraju.
Chciał, aby chorzy nie bali się
Kolberger był człowiekiem skrytym. Przez lata unikał rozmów o życiu prywatnym, o świecie przeżyć wewnętrznych. „Co ja tak naprawdę mam ludziom do powiedzenia i po co? Po co im zabierać czas…” – zastanawiał się.
Podejście aktora do mówienia o sobie zmieniła choroba. Od lat zmagał się z nowotworem nerki, który w sposób szczególny dał o sobie znać krótko po śmierci Jana Pawła II. Nawrót choroby zbiegł się zresztą w czasie z odczytaniem przez niego Testamentu Papieża. Można powiedzieć, że to w głównej mierze Ojciec Święty, który sam godnie znosił cierpienie, był dla aktora inspiracją, by mówić o chorobie. A mówił o niej subtelnie i z ogromnym spokojem. To było mówienie, w którym była i wiara, i nadzieja, i ogromna miłość do ludzi.
Kolberger chciał, aby ci, którzy są chorzy, którzy zmagają się z chorobą, nie bali się. Zależało mu na tym, żeby nie tylko traktować chorych z życzliwością, otwartością i wyrozumiałością, ale też, żeby sami chorzy traktowali siebie w ten sposób. Mówił:
Nie przepadam za wywiadami. Ale (…) jeżeli swoim publicznym mówieniem o chorobie udało mi się uratować chociaż jedną osobę, to warto było. Myślę, że udało mi się uratować ich więcej. Nawet jeżeli przegrały walkę z chorobą, to może przestały się bać tego aż tak bardzo.
Kolberger: Nie wolno marnować czasu, jaki dostajemy od Boga
Tym, co dawało aktorowi siłę w chorobie, była przede wszystkim wiara. Wierzył w Boga i w dobro w człowieku. W to, że Stwórca kocha nas w innych ludziach: „W ciągu całego życia miałem poczucie niezwykłych objawów sympatii, ludzkiej życzliwości, czegoś dobrego. Że już nie wspomnę o modlitwach, o podnoszeniu na duchu czy o wspieraniu myślą, dobrymi życzeniami w związku z moimi doświadczeniami chorobowymi”.
W młodości relacje Kolbergera z Bogiem bywały różne. Nie zawsze trwał „w wierze równej, ugruntowanej, stabilnej”. „Był taki moment, kiedy poczułem, że za dużo człowieka w moim kontakcie z Bogiem i że nie każdy ksiądz ułatwia mi ten kontakt” – wyznał kilka lat przed śmiercią.
Uważał, że czas, który dostajemy od Pana Boga, dany jest nam z jakiegoś powodu, i nie wolno go marnować. Że „trzeba żyć, dopóki się żyje” – nie wegetować, nie chować się za chorobą, nie oddawać życia walkowerem: „Życie jest bogatsze, mądrzejsze od naszych chorób, od naszej śmierci. Na co dzień nie doceniamy, jakim bogactwem, jaką nieprawdopodobną wręcz instytucją jest człowiek stworzony na obraz i podobieństwo Pana Boga”.
Nigdy nie należy się poddawać. Nawet jeżeli to ma dotyczyć roku, dwóch lat, warto walczyć
– przekonywał i sam dzielnie walczył. Po operacjach nie zaszywał się w domu, ale poświęcał czas na spotkania z ludźmi. Na ukochaną poezję, granie i reżyserię. To dodawało mu energii i odwagi potrzebnej w chorobie. Zmarł siedem lat temu. Podczas uroczystości pogrzebowych artysty z głośników popłynął bliski jego sercu utwór Leonarda Cohena „Dance Me to the End of Love”. Dziś Krzysztof Kolberger obchodziłby 68. urodziny.
*Korzystałam z książki „Przypadek nie-przypadek”, K. Kolberger, A. Iwanowska (Edycja Św. Pawła) oraz programu „Inny punkt widzenia” G. Miecugowa z 29.01.2006 (TVN24)
Czytaj także:
15 polskich gwiazd, które nie wstydzą się wiary w Boga
Czytaj także:
Henio żył rok. To był najpiękniejszy rok w naszym życiu
Czytaj także:
Gwiazdy zagranicznego kina, które są gorliwymi katolikami