Najmocniejszym śladem jednak, jaki Willibrord odcisnął na założonym przez siebie Kościele w Holandii, wydaje się być jego misyjność. Przez wiele dziesiątków lat malutka Holandia była krajem o największej liczbie misjonarzy na świecie.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Ku czci tego świętego tańczyło podczas procesji w 1906 r. ponad stu księży oraz ponad dwadzieścia tysięcy wiernych. Wszystko jak najbardziej legalnie i pobożnie, bo pod przewodnictwem pięciu biskupów i to w pełnych szatach pontyfikalnych (oni oczywiście nie tańczyli, jedynie szli na czele tego wesołego wydarzenia).
Rzecz działa się w Utrechcie, a więc w krowami i tulipanami słynącej Holandii. Okazją do tańca zaś były przenosiny relikwii św. Willibrorda do odnowionej bazyliki, w której wcześniej spoczywał. Kim był święty o tak dziwnym dla naszego ucha imieniu?
Jaki ojciec, taki syn
To najwyraźniej była jedna z tych rodzin, które pobożność mają w genach. Ojciec świętego, Wilgilis, po śmierci żony wstąpił do benedyktynów. Jego syn poszedł za nim, co więcej, zapragnął żyć jeszcze radykalniej mniszym powołaniem, więc uprosił opata, by ten wysłał go do Irlandii.
Była ona wówczas krajem, gdzie najbardziej żywotnie rozwijało się życie kontemplacyjne. Do tego stopnia, że z kontemplacyjnego przeradzało się w misyjne – mnisi iroszkoccy ewangelizowali sąsiednią Brytanię, Francję, Niemcy i w zasadzie każdy fragment Europy, do jakiego zdołali dotrzeć i ich nie wyrzucono.
Zanim jednak Willibrord wyruszył na misje, spędził dwadzieścia lat w klasztorze. To oznacza, że na kontynent powrócił jako człowiek czterdziestoletni, dojrzały, ale wciąż pełen sił. Czas pokazał, że bardzo ich potrzebował.
Czytaj także:
Abp Józef Bilczewski. Święty, który zmarł z… przepracowania [Wszyscy Świetni]
Fryzja
Na prośbę króla Franków, Pepina II, i po uzyskaniu uprawnień od papieża Sergiusza I wyruszył wraz z jedenastoma współbraćmi do Fryzji. Tak określano wtedy krainę rozciągającą się wzdłuż wybrzeża Morza Północnego, która obecnie leży na terenie Holandii, Danii i Niemiec. Irlandzcy misjonarze zaczęli od zachodu. Tu natrafili na opór… biskupa. Uznał on benedyktynów za konkurencję i utrudniał im życie, jak tylko był w stanie.
Z tego powodu Willibrord przerwał misje, znów udał się do Rzymu i tam poprosił o święcenia biskupie. Otrzymał je, a ponadto paliusz i nowe imię – Klemens. Do historii jednak przeszedł pod swoim oryginalnym.
Po jego powrocie do Fryzji wreszcie misja nabrała wiatru w żagle. Budował katedry, kościoły, fundował klasztory a o jego horyzontach intelektualnych świadczy najlepiej to, że założył w Utrechcie szkołę katedralną, drugą w Europie zachodniej po tej w Trewirze.
Polityczny walec, czyli kryzys
Największym wrogiem działań świętego okazał się wódz Fryzów, Radbod. Kiedy zdołał w 716 r. podporządkować sobie cały kraj, przystąpił następnie do mordowania mnichów i burzenia tego, co przez ostatnie 21 lat święty zbudował. To były sądne trzy lata.
Willibrord próbował ruszyć z misjami gdzie indziej – do Danii i Szlezwigu, ale poniósł tam porażkę. Wszystko wydawało się walić, jakby Bóg odwrócił swoją twarz od mnicha. On jednak nigdy nie stracił ufności ani zapału. Udał się do Turyngii i tam znalazł tymczasową przystań.
Powrót do opactwa
Nie został zawiedziony – w 719 r. zmarł Radbod i biskup mógł wrócić do Utrechtu. Zaczęła się odbudowa kościołów, ale przede wszystkim formowanie kolejnych pokoleń kapłanów, mnichów i wiernych. Kościół po prześladowaniach rozwijał się dynamicznie, zaś Willibrord coraz chętniej i częściej bywał w ufundowanym przez siebie opactwie w Echternacht. Zmarł tam w 739 r., mając 81 lat. Odszedł z takiego miejsca, z jakiego został powołany.
Wkrótce opactwo stało się miejsce pielgrzymkowym, gdyż przy grobie biskupa działy się cuda. Najmocniejszym śladem jednak, jaki Willibrord odcisnął na założonym przez siebie Kościele w Holandii, wydaje się być jego misyjność.
Przez wiele dziesiątków lat malutka Holandia była krajem o największej liczbie misjonarzy na świecie. Choć teraz sama wydaje się być krajem misyjnym, z pewnością gdzieś pod ruinami i popiołami drzemie ten żar, który przyniósł tam św. Willibrord. Wystarczy pomodlić się o podmuch Ducha, który ten ogień na nowo roznieci.
Czytaj także:
Jan XXIII: ciepło uśmiechnięty rewolucjonista