Wychował się na osiedlu, na którym strach było spacerować po zmroku. Na pytanie o kolegów, odpowiada niemal jak Franz Maurer w „Psach”: zostało ich niewielu – niektórzy siedzą, niektórych zabito. Gdyby nie piłka, sam pewnie spędzałby czas w „sanatorium” lub wąchałby kwiatki od spodu. Jego stalowy charakter hartował się na boisku. I całe szczęście.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Jacek Góralski nie jest wielkim piłkarzem. Nadrabia jednak serduchem. Nie obawia się wkładać głowy tam, gdzie niejeden bałby się wsadzić nogę. Typowy „wydolnościowiec” – biega za dwóch, a po treningach często schodzi ostatni. Nie dysponuje bajeczną techniką czy choćby umiejętnością rozprowadzenia piłki po boisku. Po prostu walczy. Jak lew.
Ta waleczność zaprowadziła go do reprezentacji Polski. Gdy graliśmy w marcu towarzyski mecz z Nigerią, Góralski – mimo małego wzrostu – mierzył się z atletycznymi czarnoskórymi piłkarzami jak równy z równym. Dostał kilka razy, otrząsnął się, a potem powalał kolejnych Nigeryjczyków niczym drewniane bale. Nie każdy jednak wie, że jego kariera mogła potoczyć się zupełnie inaczej. On sam nie ma wątpliwości – piłka nożna uratowała mu życie.
Szeroka bujana
Wychował się na bydgoskim Śródmieściu – miejscu, gdzie diabeł mówił dobranoc. W domu nie układało się najlepiej: rodzice rozwiedli się, a Jacek najpierw zamieszkał ze starszym bratem, a potem przeprowadził się do babci. Ważni byli koledzy, którzy wprowadzali go w dorosły świat i ponurą rzeczywistość trudnego otoczenia. Wspominają, że potrafił „bujać się bardzo szeroko”, mimo raczej skromnej postury. Potrafił zaznaczyć swoją obecność na ulicy. Był twardy, zbudował wokół siebie skorupę. Tak zostało mu też później, gdy rozpoczął karierę w seniorskiej piłce.
W rodzimej Zawiszy Bydgoszcz jakoś nie znalazł sobie miejsca. Zapewne właśnie z powodu warunków fizycznych – biegał od linii do linii, ale nie potrafił się rozpychać, brakowało mu masy mięśniowej. W każdym razie z Bydgoszczy przenosi się do trzecioligowej Viktorii Koronowo. Tam zarabia 200 zł miesięcznie. Nie są to kieszonkowe, ale pieniądze, z których musi się utrzymać. Dlatego dorabia pracą fizyczną. Jest na skraju załamania. Pojawiają się myśli, żeby rzucić wszystko w diabły, wyjechać za granicę i zacząć normalnie zarabiać. Ale zaciska zęby. Musi walczyć.
I wreszcie – udaje się! Najpierw trafia do Płocka, do drugiej ligi. Tam się wyróżnia, haruje jak zawsze, ale już nieco bardziej inteligentnie porusza się po boisku. Obserwują go kluby z Ekstraklasy. Pozyskuje go Jagiellonia Białystok. Tam prostolinijnym charakterem i wolą walki zyskuje sympatię niełatwego trenera Michała Probierza. Wybiega w pierwszej jedenastce i trafia do kadry Adama Nawałki. W 2018 roku pojedzie ma Mundial i zagra w dwóch meczach. To sukces, któremu trudno zaprzeczyć. Najważniejsza okazała się determinacja, której „Góralowi” nigdy nie brakowało.
Wślizg „Piranii”
W Jagielloni podbił serca kibiców tym, że nie stawiał sobie żadnych granic. W jego przypadku sport stał się faktycznie pokonywaniem barier. Gdy trafił do Ekstraklasy, podczas przygotowań do sezonu złamał rękę. Jak zadebiutować w zespole? W jaki sposób wywalczyć miejsce w pierwszej jedenastce, skoro ręka trafi do gipsu? Dla „Górala” wszystkie te wątpliwości okazały się zapewne jakimś chwilowym zwątpieniem. Gdy usiadł przed lekarzem i usłyszał werdykt, nie miał wątpliwości: żadnego gipsu, dajcie do podpisania papier, że to wszystko na własną odpowiedzialność i tyle.
Gdy złamał nos, lekarze kazali grać mu w specjalnej masce, zabezpieczającej twarz. Standardowa ochrona, jaką dostaje wielu. „Góral” ubrał to coś i po chwili treningu… cisnął maską o trawę za linią boczną. Przecież nie będzie grał w czymś, co utrudnia mu widoczność. Złamany nos? Żadna tragedia – w końcu się nastawi.
Kibice Jagiellonii szybko pokochali go właśnie za tę waleczność. I serce, które zostawiał na boisku. Za pojemne płuca i blizny na nogach. Niski, nieustępliwy, twardo stąpający po ziemi. Nazywany jest różnie – czasem „Piranią” czasem „Pittbulem”. Ale najważniejsze, że pozostał sobą.
Twitter? Nie interesuje mnie
Piłkarze kochają social media. Najczęściej szaleją na Instagramie, ale i Twitter daje pewne możliwości. Młody bramkarz Liverpoolu, Kamil Grabara uwielbia dogryzać i recenzować futbol właśnie krótkimi tweettami. A Góralski? Zapytany kiedyś, czy cieszy się, że kibice na Facebooku utworzyli jego fanpage, odparował: prawdę mówiąc, nie interesuje mnie to, bo tam nie zaglądam. Nie było to opryskliwe, lecz po prostu szczere stwierdzenie: to nie mój świat.
I trudno mu się dziwić. On najlepiej czuje się wśród bliskich. Albo wśród kumpli, z którymi spotyka się w Bydgoszczy. A przynajmniej wśród tych, którzy mu jeszcze zostali – są na wolności lub przeżyli burzliwy okres młodości. Bywa tam niezbyt często, bo kilka miesięcy temu trafił do zamożnego bułgarskiego klubu Łudogorec Razgrad.
Niewiele wiadomo o jego życiu prywatnym. Ma żonę, dzieci i to jest cały jego świat. Podobno jest spokojnym człowiekiem, ale ci, którzy widzą go na boisku, jakoś nie do końca mogą w to uwierzyć. On jednak zapewnia: gram ostro, ale jeśli kogoś trafię nogami – zawsze przeproszę. No tak, to nigdy nie jest specjalnie.
Ptaszki ćwierkają, że wkrótce może trafić do atrakcyjnej sportowo (i finansowo) niemieckiej Bundesligi. Tam ceni się twardo grających zawodników, zostawiających zdrowie na murawie. A „Góral” tak grać potrafi. Ciekawe tylko, co w takich chwilach, widząc piłkarski sukces Jacka, myślą ci, którzy wypchnęli go z Zawiszy. Bo przecież warunków fizycznych nie miał, bajecznej techniki też nie. A jednak rozumie, o co w sporcie tak naprawdę chodzi.
Czytaj także:
Przy niej blednie nawet Michael Jordan! Wyjątkowa gwiazda amerykańskiego sportu!
Czytaj także:
Wzruszająca scena po meczu amp futbolistów. “W trakcie rzutów karnych klęczał i modlił się”
Czytaj także:
Kaplica na Camp Nou? Niezmiennie od lat!