Stygmatycy stanowią wąską grupę pośród mistyków, są jakby ludźmi przebywającymi w innej przestrzeni kosmicznej. Cechuje ich zdolność odtwarzania w swoim ciele ran, których Jezus doznał na krzyżu.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Żyła poza jakąkolwiek kulturą. Również poza ubóstwem, gdyż nie przyjmowała żadnych pokarmów, żywiąc się powietrzem i wiecznością. Także poza bólem, ograniczona do egzystencjalnego minimum. A mimo to obecna od początku przy każdej trudnej kwestii, towarzysząca wszystkim, rozwiązująca każdą niepewność, jakby dmuchająca na sprawy trudne, by szybciej i pewniej znalazły rozwiązanie – pisze o słynnej mistyczce Marcie Robin wybitny filozof Jean Guitton w książce „Portret Marty Robin”.
Marta Robin urodziła się 13 marca 1902 roku w Châteauneuf-de-Galaure, w departamencie Drôme. Nigdy nie opuściła ojcowskiego domu, w którym zmarła 6 lutego 1981 roku. Kim była? Chciałbym spróbować ją opisać.
Czytaj także:
Niezwykłe zdjęcia: młody ojciec Pio z widocznymi stygmatami
Ekstaza
Aby ją opisać, należy pójść dalej, sięgnąć wyżej.
Marta była mistyczką najwyższej rangi. Mistycy bowiem, tak samo jak gwiazdy, różnią się wielkością. Słowa „mistyk” używam tutaj w jego znaczeniu technicznym. Mistycyzm jest bezpośrednim kontaktem z rzeczywistością. Mistyk ma poczucie, że posiada nie mniej, lecz więcej wiedzy, więcej światła, że porozumiewa się z bytem nieskończonym. Beethoven mówił o muzyce, że potrafi objawić więcej niż mądrość, a mistyk mógłby pomyśleć to samo o swoich stanach.
Najbardziej niezwykła jest ekstaza, stan, w którym powiązania ze światem zostają zerwane. Istnieje wiele innych stanów, nazwanych, wyróżnionych i skatalogowanych przez uczonych i znawców ze wszystkich wielkich religii. Marta poznała wszystkie te stany mistyczne, lecz się w nich nie zasklepiała, posuwała się naprzód, o czym często będę wspominał w tej książce.
Marta Robin żyła na przełomie czasów, przed Hiroszimą i po niej – wydarzeniu, które uważam za moment doniosły, gdyż raz na zawsze stało się ono cezurą rozdzielającą ludzkie dzieje. Powoli zaczynamy to sobie uświadamiać, niczym ślepcy pod wpływem nagłego olśnienia. Hiroszima jest nowym początkiem, który epokę wcześniejszą odrzucił bezwzględnie w przeszłość.
Bardzo niewielu myślicieli, bohaterów czy świętych mogło przekroczyć ów fatalny próg i porównać oba zbocza historii. Było jeszcze na to za wcześnie. Wydawało mi się jednak, że Marta w największej głębi swojej istoty jakby z wyprzedzeniem przeszła przez ten próg.
Stygmatyczka
Należy dodać, że Marta żyła w stuleciu nacechowanym krytycyzmem, w stuleciu nauki, informacji, w którym zjawisko mistyczne było poddawane analizie, dzielone na części, wyjaśniane i ostatecznie ograniczane do pewnego wymiaru, tak jak to się dzieje ze wszystkim, co aż dotąd zyskiwało miano „cudownego” czy „legendarnego”.
Marks i Freud pozostają mistrzami analiz upraszczających, które to, co szczytne, wyjaśniają za pomocą tego, co przyziemne. Foucault, Althusser, Lacan są naszymi mistrzami. A dla wszystkich mistyk jest osobą podejrzaną. Marta została oskarżona i najprawdopodobniej oskarżona pozostanie na zawsze.
Nie powiedziałem jeszcze, co charakteryzowało Martę, co ją wyróżniało w sposób szczególny. Marta była stygmatyczką.
Stygmatycy stanowią wąską grupę pośród mistyków, są jakby ludźmi przebywającymi w innej przestrzeni kosmicznej. Cechuje ich zdolność odtwarzania w swoim ciele pewnych ran, których, jak podaje Ewangelia, Jezus doznał na krzyżu.
Czytaj także:
Kościół oficjalnie uznał stygmaty tylko u dwóch świętych. I nie jest to o. Pio
W naszych czasach ostrożność bardziej niż dawniej radzi uznać od razu na początku, że to krwawe zjawisko powinno się tłumaczyć siłą sugestii, histerią, chorobą umysłową, a nie przyczyną szlachetną i transcendentną. Nie zmienia to faktu, że stygmatyk należy do bardzo rzadkiego gatunku, w którym cechy mistycyzmu osiągają niezwykłą intensywność, zakrawając na skandal.
Lecz w tym uczonym stuleciu, w którym obserwacja, informacja i krytyka poczyniły znaczne postępy, rozpatrywany przeze mnie przypadek jest swoistą prowokacją. Niczym wyzwanie zwraca uwagę tych wszystkich, którzy jeszcze nie zatracili ciekawości świata. Przyciąga uwagę wierzących, niewierzących i tych wszystkich, którzy w różnych religiach, a przede wszystkim w chrześcijaństwie, szukają znaków Ducha.
Geniusz
Dodam, że spośród wszystkich osób spotkanych w moim długim życiu Marta najsilniej wywołała we mnie tak rzadko spotykane uczucie będące mieszaniną ciekawości, wręcz pewnej zazdrości, a także zaskoczenia, jakiego każdy umysł doznaje, kiedy obcuje z „geniuszem”.
Słowa „geniusz” używam tutaj w jego najprostszym, najbardziej podstawowym znaczeniu: na osobie dorosłej każde dziecko sprawia wrażenie obdarzonego iskrą geniuszu. Geniusz bardzo różni się od talentu, który, dzięki wysiłkowi i obranej taktyce, stara się naśladować geniusz, mimo że nigdy mu się to nie uda. Marta nawet swoim głosem przypominała dziecko.
Z wyjątkiem zdolności do haftu nie miała żadnych talentów. Nie uczęszczała na lekcje religii, jej znajomość katechizmu była bardzo podstawowa. Żyła poza jakąkolwiek kulturą. Również poza ubóstwem, gdyż nie przyjmowała żadnych pokarmów, żywiąc się powietrzem i wiecznością. Także poza bólem, ograniczona do egzystencjalnego minimum. A mimo to obecna od początku przy każdej trudnej kwestii, towarzysząca wszystkim, rozwiązująca każdą niepewność, jakby dmuchająca na sprawy trudne, by szybciej i pewniej znalazły rozwiązanie.
Przyjmowała u siebie mężów stanu, biskupów, specjalistów z różnych dziedzin, swoich wiejskich sąsiadów, którzy jej opowiadali o bydlętach, o zbiorach; przyjaciół, krewnych, dzieci, które wspinały się na jej łóżko, a także wygnańców, ludzi potępionych, ludzi z marginesu.
Kiedy jakaś osoba prostymi słowami wywołuje w nas jedno z owych rzadko spotykanych wzruszeń, nagłych, głębokich a łagodnych, zawierających w sobie odrobinę melancholii, a jednak pełnych światła, jedno z owych wzruszeń, które pozwalają nam uzmysłowić sobie tajemnicę naszego przeznaczenia; kiedy tego rodzaju doznania budzą w nas pragnienie, o którym mówił Nietzsche: by stawać się rzeczywiście tym, czym jesteśmy, lecz w sposób szlachetniejszy – wówczas mówimy, że obok nas przemknął anioł.
Odwiedziny anioła mają charakter ulotny, lecz są przesycone humorem i miłością. Nie rozumiemy ich w chwili ich doświadczania i najczęściej zostają w dziwny sposób przerwane, są niczym wieczorne odwiedziny podróżnego, spotkanego w drodze do Emaus; dopiero kiedy anioł znika i zostajemy sami pośród nocy, zdajemy sobie sprawę, że tu był.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Jeana Guitton’a „Portret Marty Robin”, której nowe tłumaczenie ukazało się nakładem Wydawnictwa Esprit.
Czytaj także:
Siostra Faustyna miała stygmaty. Ale specyficzne i złączone z niezwykłymi darami