Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
„Zawsze wierzyłem, że wszystko się dobrze skończy” - mówi w wywiadzie dla Aletei Ludwik Jaszczur, 95-letni weteran II wojny światowej. W szafie wciąż przechowuje swój żołnierski mundur spod Monte Cassino. Włada piękną polszczyzną, mimo że rodzinny dom opuścił niemal 80 lat temu.
Rozmawiałam z nim w sklepie, który przez ponad 40 lat prowadził wspólnie żoną Zofią. "Leatherwork" zamknięto w 2021 roku, jak małżeństwo postanowiło przejść na emeryturę. Jednak jeszcze wtedy, warsztat cieszył się sporą popularnością w Edynburgu - w trakcie naszej rozmowy do skórzanego sklepu co kilka minut ktoś zaglądał. Pan Ludwik uprzejmie zapraszał swych klientów za godzinę i kontynuował - jak sam mówi - „swoją spowiedź”. Powrót do czasów młodości wyraźnie sprawiał mu ból. Co chwilę ocierał chusteczką łzy.
Lidia Konar: Jakie ma pan wspomnienia z tego miejsca, gdzie pan dorastał, czyli Bliznego?
Ludwik Jaszczur: Nie mam za wiele wspomnień. Mój ojciec był strasznym alkoholikiem, denaturat pił od młodości, ale matkę miałem anioła. Była bardzo wierząca. Kiedyś ojciec wysłał mnie do sklepu po papierosy i zapytał mnie potem o resztę, czyli o 5 groszy. Odpowiedziałem mu, że nie dostałem od sprzedawczyni. Poszedł więc do tego sklepu, żeby tej pani spytać, na co powiedziała, że wydała mi te grosze, a to było kłamstwo. Ojciec strasznie mnie za to zbił. Matka też dostała.
Wtenczas opuściłem Blizne do Krosna, do mojej siostry. Wszyscy mnie szukali. Po tygodniu wróciłem i gdy szedłem przez góry komborskie, spotkała mnie moja matka. Tam myśmy oboje płakali. Potem w 1941 roku gestapowcy przyszli do naszego domu. Miałem wtedy 12 i pół roku. Wywieźli mnie na roboty do Niemiec. Tam pracowałem bardzo ciężko: najpierw w cukrowni, a potem na roli. To była farma w miejscowości Trampe, pomiędzy Berlinem a granicą niemiecko-polską.
I potem udało się panu uciec z tej farmy.
Jak Niemcy przegrali z Rosjanami i ci zaczęli iść na zachód, grupa Polaków uciekła z Niemiec – wszyscy w kierunku Włoch, a ja razem z nimi. Wtedy byłem jeszcze dzieckiem, nie wiedziałem, gdzie uciekam.
Uciekaliśmy na różne sposoby - na przykład na pociągach z węglem. We Włoszech wstąpiłem do polskiego wojska, do II Korpusu Polskiego. To jest nie do opisania, jak to się wszystko działo. Przyjęli mnie do wojska, szkolili mnie na mechanika samochodowego. Zachęcali nas, nowo przybyłych, do nauki różnych rzeczy. Uczyłem się też na radiotelegrafistę i wystukiwałem wiadomości alfabetem Morse’a.
Mówi pan piękną polszczyzną.
Proszę pani, zawsze byłem prawdziwym polskim patriotą. W Niemczech nie rozmawiałem po polsku, bo była tylko robota i w kółko robota. 16 krów dziennie wydoić, gnój wyrzucić, nakarmić te krowy, konie, świnie i jeszcze wyczesać konie. Później było śniadanie i potem trzeba było jechać do roboty w polu. Bardzo ciężko tam pracowałem, ale nie żałuję, bo dużo dobrego się tam nauczyłem. Ja bardzo lubię pracować.
W tym roku minie 75 rocznica bitwy pod Monte Cassino. Co pan pamięta z tej bitwy?
Niewiele. Walczyliśmy. Ja byłem w artylerii. Nosiliśmy pociski, które też niedźwiedź Wojtek pomagał nam nosić. I się strzelało. Czekałem, kiedy nastąpi śmierć, bo co mogłem więcej myśleć… Co ciekawe, moja pierwsza żona też była na Monte Cassino, jeździła ciężarówką, przewoziła amunicję, broń, ale ja jej wtenczas nie znałem. Dopiero spotkałem ją w Szkocji.
Ale przyszło zwycięstwo.
Sam nie pamiętam, jak to się stało. Pamiętam, jak wojsko polskie i Wojtek postawili flagę na Monte Cassino. Tak w ogóle to ten niedźwiedź był jak zabawka dla żołnierzy, taki przyjemny kotek, tylko duży. Rozumiał tylko po polsku. Papierosy palił, piwo pił, a czasem wchodził do ciężarówki i trąbił.
Jak było z wiarą w Korpusie?
Byłem bardzo wierzący od dziecka i zawsze chodziłem do kościoła. Kościół istniał dla mnie jako dobra rzecz. Jako młody chłopak służyłem na bosaka do mszy świętej albo musiałem pompować powietrze do organów. Robiłem dla kościoła jak najwięcej. Jeszcze musiałem po łacinie odpowiadać w czasie mszy świętej. A we Włoszech to zawsze chodziliśmy do kościoła, jak tylko była okazja. Mieliśmy swoich księży. Zawsze wierzyłem, że wszystko dobrze się skończy.
Czy miał pan okazję poznać generała Andersa? Jakim był człowiekiem?
Tak. Był bardzo dobrym człowiekiem. Jego żonę też dobrze znałem.
Co się stało z Polskim Korpusem po tej bitwie?
Jesienią wojsko próbowało dostać się do Brytanii. Nasza kompania skończyła w Edynburgu.
Ale część żołnierzy wróciła do Polski.
Bardzo niewielu. Większość pozostała tu z powodu Stalina. I tutaj stale mówili: „Precz Polacy do Polski. Wojna się skończyła i już powinniście tam wrócić”. Moją pierwszą pracę dostałem w (nieistniejącym już) polskim szpitalu im. Ignacego Paderewskiego w Edynburgu. Tu była szkoła polskiej medycyny (Polski Wydział Lekarski przy Uniwersytecie w Edynburgu). Ja byłem pielęgniarzem, a później dostałem pracę jako technik w sali operacyjnej. Dostarczałem narzędzia chirurgom i kogo tam spotkałem, to pani by nawet nie zgadła.
Kogo?
Córkę Józefa Piłsudskiego, Wandę, szkoliła się na chirurga. Spotkałem tam też jego brata, Jana. On był dużo niższy od Piłsudskiego. I jeszcze brata premiera Cyrankiewicza, Jerzego. On też szkolił się tutaj na doktora. Był anestezjologiem. Powiem szczerze, że on na pewno nie był komunistą. To był prawdziwy patriota. Ja go bardzo lubiłem. Był bardzo dobrym człowiekiem. Ktoś go zamordował, tylko my nie wiemy kto.
Ile lat był pan pielęgniarzem?
Po 5 latach to rzuciłem. Ja byłem strasznie tajemniczym człowiekiem. Nigdy bym nie plotkował o nikim i może dlatego mnie wzięli na salę operacyjną, żeby nie plotkować o pacjentach. Później dostałem pracę przy wyrobie instrumentów chirurgicznych i szpitalnych. Wyrabiałem też sztuczne protezy tymczasowe, a wcześniej nigdzie się tego nie uczyłem.
Później jeszcze nauczyłem się zegarmistrzostwa. Po 5 latach rzuciłem tę pracę, a dyrektor firmy Remington, do której chciałem przejść, zadzwonił do mojej pracy (po referencje), to mnie prosili, żeby został jeszcze tydzień, bo nigdzie nie znajdą tak dobrego robotnika, jak ja. W Remingtonie pracowałem 40 lat. Naprawiałem maszyny do pisania, maszyny do obliczenia, fotokopiarki. I też nikt mnie tego nie uczył. Wystarczyło, że spojrzałem i wiedziałem, o co chodzi.
Byłem cały czas w podróży, bo po całej Szkocji naprawiałem maszyny. Potem firma się rozpadła. Przyszedłem tutaj do sklepu, by coś kupić, a właścicielka sklepu odpowiedziała, że mi niczego nie sprzeda, ale zaproponowała mi herbatę na zapleczu. I widzi pani, ja do dziś tę herbatę piję. Zofia była wtedy wdową, a sklep miał być zamknięty. Jak dopiłem herbatę, to jej powiedziałem: „Ja pani pomogę prowadzić ten sklep”. I tak już pomagam od 40 lat. A wtedy też byłem wolny, bo moja pierwsza żona zmarła.
Czy warto było walczyć po stronie aliantów? Czy czuje się pan bohaterem?
Widzi pani, mnie chodziło o wolną Polskę. Walczyliśmy, a nie wiedzieliśmy, o co walczymy (pan Ludwik ociera łzy). Dosłownie, bo nikt nie wiedział, co się stanie po wojnie. Jak ja to wszystko przeżyłem, to nie mam pojęcia. Zawsze chciałem, żeby Polska była Polską, ja o to walczyłem. Miałem nadzieję, że nie będzie komunistyczna. Zawsze tez czułem, że wróci do normalności.
Co pan - z perspektywy czasu - myśli o decyzji Churchilla?
Mógłbym dużo powiedzieć, ale nie chcę się politycznie mieszać. Powiem tyle: często jeździłem do Londynu i często spotykałem się z kierowcą generała Sikorskiego. Myśmy dużo na te tematy rozmawiali, ale zostawmy to w spokoju.
Czy ma pan jeszcze polski mundur?
Tak, mam. Dostałem go we Włoszech od pani Czumaczenko, która pracowała tam w mundurówce. Ona mi ten mundur uszyła.
W którym roku pojechał pan po raz pierwszy po Polski i jakie były pierwsze wrażenia?
W 1972. Wrażenia były różne, ciekawe. Ojca to nie chciałem znać, bo postępował ze mną, jak postępował. Po wojnie został komunistą. Mój młodszy brat też wstąpił do partii. Jak przyjechałem do Polski, to on się do mnie strasznie odniósł. Bardzo nieprzyjemne słowa. Tylko tyle mogę powiedzieć.
Już pan wspomniał, że poznał na emigracji wiele interesujących osobistości. Może wspomnimy jeszcze o generale Maczku.
Generał Maczek był moim dobrym przyjacielem. Często siedział tu, na tym krześle i rozmawialiśmy. On pracował u swojego żołnierza, który miał bardzo duży hotel – Lermont Hotel. Był barmanem. Jego syn był doktorem, a córka była chora – na wózku inwalidzkim. Ja ich wszystkich znałem, często tu przychodzili, bo chodzili do tego tu kościoła naprzeciwko, żeby się modlić. To był bardzo przyjemny człowiek.
Jakie ma pan marzenia?
Chciałbym pojechać do Polski, do Gorzowa Wielkopolskiego, bo tam chcą kręcić film o Wojtku. Być może uda mi się pojechać tam w maju.
Bardzo Dziękuję panu za rozmowę i życzę, by to marzenie się panu ziściło.