Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Jestem ogromnie ciekawa, co by się stało, gdyby w naszych, nie tylko wielkopostnych rachunkach sumienia znalazły się pytania o to, jaki jestem dla siebie samego.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Zmiana jest niemożliwa, gdy skupiamy się na tym, „co powinniśmy robić”, podczas gdy to nasz świat wewnętrzny jest w wielkiej potrzebie. I niekoniecznie chodzi tylko o duchowość lub jej brak. Również o całe życie wewnętrzne, którym nasza duchowość się karmi: przekonania, potrzeby i towarzyszące im uczucia. Często pierwszym odbiorcą miłosierdzia – po to, by coś się mogło we mnie zmienić – potrzebuję być ja sam.
Miłosierdzie dla siebie
Mam wrażenie, że mało zwracamy uwagę na zło wyrządzane sobie. Nasza kultura widzi dopiero jego ekstremalne formy: ktoś się okaleczył, ktoś skoczył z mostu. Zresztą nawet owo „okaleczył” ma przecież formy mniej oczywiste niż pocięte nadgarstki. Okalecza siebie także kobieta, która idzie na dziesiątą operację plastyczną w rozpaczliwej próbie zaakceptowania siebie czy chłopak na siłowni, któremu anaboliki dały wygląd macho, ale jego w sercu nadal tkwi poczucie, że jest kimś niewystarczającym.
Jestem ogromnie ciekawa, co by się stało, gdyby w naszych, nie tylko wielkopostnych rachunkach sumienia znalazły się pytania o to, jaki jestem dla siebie samego. Jakim przyjacielem, jakim opiekunem – przecież jestem ze sobą cały czas. I to, co sobie robię, naprawdę bardzo przekłada się na to, co robię innym.
Pierwszym miejscem, gdzie można to sprawdzać, są nasze porażki. Gdy zapomnieliśmy, zawaliliśmy, wygłupiliśmy się. Czy wtedy bardziej wpadamy w „jestem idiotą”, „to do mnie podobne” – czy potrafimy sobie współczuć w tym, co nam nie wyszło. Pobyć z tym smutkiem, że chcieliśmy dobrze, ale nie starczyło nam umiejętności czy sił. Jeśli zwyzywam się od najgorszych, prawdopodobnie powiem komuś najbliższemu to samo: „ty fajtłapo”, „to do ciebie podobne”.
Wściekłość czy łagodność?
Można też obejrzeć siebie w chorobie. Jeśli termometr pokazuje 39 stopni albo wypada mi dysk – to wściekam się na siebie i ładuję w siebie paczki leków sprzedawanych bez recepty (których stosowanie jednak zagraża zdrowiu i życiu)? Czy odnoszę się do siebie z łagodnością, dostrzegając wszystko, co mnie do tej sytuacji doprowadziło? Czy umiem się sobą zaopiekować, jakbym troszczył się o przyjaciela?
Zresztą – to, jak traktujemy własne ciało, mówi nam wiele o tym, jak w ogóle odnosimy się do siebie. Na warsztatach o budowaniu relacji z sobą sprawdzamy także to: czy ja siebie bardziej (nad)używam, czy bardziej mam świadomość, że ciało to ja? Ważna, równoprawna część mojej tożsamości? Czy raczej powtarzam rozmaite kawałki, zasłyszane kiedyś, że „wyśpię się w trumnie”, a na radość dziecka biegającego boso po trawie nie warto mieć czasu?
Czułość
Warto sprawdzić, czy umiem sobie pozwolić na smutek i ból. Po sieci krąży piękna ilustracja z pomysłami, co można powiedzieć dziecku zamiast słów: „przestań płakać”. Lepsze jest: „opowiedz mi o tym”, „to musi być trudne”, „bycie smutnym jest w porządku”, „chcę być blisko ciebie”, „poradzimy sobie z tym”, „jestem z tobą”. Jak cudownie byłoby mówić tym językiem do siebie samych. Mieć pod ręką słownik czułych i ciepłych słów.
A przecież to zaledwie początek sprawdzania, czy siebie krzywdzę, czy wspieram. Wiele można by dodać o świętowaniu (lub jego braku) ważnych momentów i tego, co mi się udało. O wybieraniu relacji, które mi służą, nie zaś zostawiają z bólem i pogubieniem. O proszeniu o pomoc. Każdy z nas mógłby stworzyć osobisty katalog wyrządzanych sobie krzywd i sposobów, by siebie wspierać.
Nosimy w sobie nie tylko wewnętrzne dziecko, ale jak mówią psychologowie – także uwewnętrznionego opiekuna. Czyli mocny ślad po ważnych dla nas dorosłych, którzy jakoś reagowali na nasze błędy i chwile, gdy byliśmy słabi i w potrzebie. Gadamy do siebie ich językiem, dopóki nie zaczniemy go słyszeć. Czynimy sobie to, czego się od nich nauczyliśmy. Bywamy więc dla siebie obojętni, twardzi lub wręcz okrutni. Każemy zasługiwać na miłość, nie mamy czasu, śrubujemy oczekiwania w głębokim wewnętrznym poczuciu, że zawsze będziemy niewystarczająco dobrzy.
Ewangeliczna miłość włącza „siebie samego”, bo bez tej części empatia dla bliźniego jest niemożliwa. To jak oczekiwać słodkich owoców z krzewu wyschniętego z pragnienia – by czuć się kimś kochanym.
Czytaj także:
Krytyka zamiast wsparcia. Czy da się uratować taki związek?
Czytaj także:
Akceptacja siebie nie wyklucza próby stawania się lepszym.
Czytaj także:
„Jestem brzydki”. Piękna opowieść o miłości i akceptacji